Są dwie możliwości dotarcia na zachód, drogą północną lub południową. Oczywiście mają one różne warianty, bo drogą w europejskim rozumieniu tego słowa nie są. Nazwałbym to raczej szlakiem. Sposób nawigacji jest bardzo prosty, jedziemy od miejscowości do miejscowości. Rzadko kiedy są od siebie oddalone o więcej niż 100 km. W wioskach możemy się spodziewać kilku spożywczaków z podstawowymi artykułami w nieco wygórowanych cenach oraz jakiegoś barku z mongolskim jedzeniem. W wioskach jest zawsze budynek ze studnią, gdzie pan studniowy obsługuje pompę :) Łatwo zlokalizować, bo wszyscy zasuwają tam z bańkami, o luksusie bieżącej wody trzeba w Mongolii zapomnieć. Jest tylko w większych miastach i tylko w niektórych budynkach.

Co do drogi, do Moron dochodzi asfalt, na rogatkach przechodzi w szuter, by na stepie rozjechać się w kilkanaście ścieżek. Wybór należy do nas. Gdzieś do Bajantes jedzie się dobrze, głównie górską drogą. Potem zaczyna pojawiać się piach, w dużych ilościach. Nawiane wydmy, które trzeba przejechać. Jest za to bardzo widokowo, o ile w tej chwili nie koncentrujemy się na tym, by utrzymać się w pionie. Tak dojeżdżamy do Baruun-Turuun, potem jest jakieś 200 km po pustyni przy słonym jeziorze Uvs. Ja trafiłem na ukrop przy przekraczaniu pustyni, także 12 litrów wody to była jazda na oparach. Jednak mogłem trafić gorzej, obecnie pada tyle wody, że zaraz terenówką będzie problem przejechać.

Mam za to inny problem, luz w tylnej piaście. Luz jest praktycznie od początku, jednak powiększył się na tyle, że słyszę zgrzyty zapadek, gdy wysprzęgla się bębenek. Muszę albo kupić piastę, albo wymienić łożyska. Obie rzeczy będą tutaj bardzo trudne. Chwilowo siedzę w Ulaangom, może dociagnę tak do Olghii. Oczywiście w Chinach rowerowy jest w każdym mieście, ale jestem idiotą i uznałem problem z piastą za nieistotny. Jednak Mongolia weryfikuje sprzęt, teraz obie sakwy wiszą na sznurze. Tu też jestem idiotą, zabierając stare wysłużone sakwy.

Wyjeżdżałem w deszczu z Ułan Bator, mocno boczną drogą. Na północ od miasta rozciągają się porośnięte lasem góry. Im wyżej, tym przedmieścia, z radosnego pierdolnika, zamieniają się w germańską wioskę w górach. Gdy siedziałem w sklepie i wcinałem pierożki, zagadał do mnie gość, który pracował kiedyś w Szwajcarii. Sądząc po zabudowie, to nie on jeden :)

Zjechałem z asfaltu i zaczęła się zabawa. O ile w górę przełęczy dało radę podjechać, to zjazd był masakrą. Najgorszy typ błota, śliski i oblepiający opony. Zanim zjechałem w dół, zaliczyłem trzy gleby. Droga stała się totalnie nieprzydatna, więc wybierałem trasę na przełaj. Wolno, ale mniej błota. Kręciłem się przez trzy dni doliną rzeki, wzdłuż linii kolejowej, bocznej odnogi kolei transsyberyjskiej. Mnóstwo wody, z dołu i z góry. Chlup, chlup w butach, ale i tak byłem ucieszony, bo po trzech dniach przerwy już zaczęło mnie nosić :) Ogółem, konsekwencją przeprawki było:

  • urwanie się kawałka wózka tylnej przerzutki
  • trytytek na których wisiała sakwa
  • spalenie dwóch par klocków.

Przerzutka, o dziwo, dalej działa, łańcuch spada tylko na jakiś strasznie głupich przełożeniach. A sakwa? Wisi przywiązana sznurem do bagażnika. Tym sznurem, którym miałem obwiązany karton w samolocie (dzięki Tato!)

Kolejnym ciekawym punktem na trasie jest Erdenet, chyba najbardziej uprzemysłowione miasto w Mongolii. Fabryki, socjalistyczne motywy, blokowiska. Mimo tego, podobało mi się. Sam się dziwię.

Asfaltem pociągnąłem przez parę przełęczy, aż do Moron. Na północ stąd znajduje się bodaj największe jezioro Mongolii, Hovd, taki mały Bajkał. Pojechałem nad jezioro i pociągnąłem tygodniową pętelkę na zachód od niego. Wszystko jest, tajga, step, góry, bagna. Nawierzchnia też każda – błoto, brody, żwir, kamienie. No, ale w Tsagaannuur spotkałem Priusa, który jakoś musiał tam dojechać i z samolotu go nie zrzucili :) Prius to w ogóle ciekawa sprawa, jeździ tutaj tego masa. Po gównianych drogach i na paliwie, które ma góra 92 oktany.

Droga z Tsagaannuur jest naprawdę ciężka, mi zajęła 4 dni. Może była by trochę lżejsza, ale delikatnie mówiąc, to nie jest najcieplejsze miejsce w Mongolii. Jeśli ten kraj kojarzy się wam tylko z Gobi i palonym słońcem stepem, to należy trochę zweryfikować informacje. Tutaj gdzie jestem, wieje zimny wiatr, pada prawie codziennie, gdzie niegdzie jest jeszcze śnieg. Do tego droga przecina brody dosyć często, więc trzeba przyzwyczaić się do wody w butach. Po brodzie nie da się tak po prostu przejechać, bo na dnie są wyślizgane kamienie, pewna wywrotka. Raz wpadł mi rower do rzeki, z sakwą z ciuchami. Oczywiście, sakwy wodoszczelne nie są już od dłuższego czasu. Tylko jeden ciuch z środka pozostał suchy, a była to… puchowa kurtka! Tak, puch hydrofobowy naprawdę działa i przydaje się. Jak będę miał za dużo pieniędzy, to kupuję śpiwór wypełniony tym cudem. Wizja śpiwora, który jest ciepły niezależnie od warunków, jest wysoce kusząca.

Trochę wykończony łapię odpoczynek w Moron. Co teraz? Czeka mnie około 2 tygodni drogi do zachodniej Mongolii. Po drogach różnych :)