Następnym celem w mojej podróży, było dojechanie nad zatokę Bohaj, a konkretniej do twierdzy Shanhaiguan, gdzie położony jest jeden z krańców Wielkiego Muru. Charakter drogi też się zmienił, przyszło mi wjechać w gęściej zaludnione i bardziej uprzemysłowione tereny prowincji Liaoning.

Aby dostać się nad wybrzeże, pozostało przebić się przez resztę gór wschodniomandżurskich na niziny. Oczywiście w Chinach ciężko się nudzić, więc o paru dziwnych zdarzeniach warto opowiedzieć.

Na pierwsze z nich nie musiałem długo czekać. Gdy zjechałem do płaskiej doliny rzeki Ai i zacząłem szukać jakiejś jadłodajni. Zacząłem się kręcić po wsi Dabao, szukając czegoś, co przypomina knajpę. Wróciłem się kawałek z powrotem i wszedłem do pustej restauracji, w której była tylko obsługa. Na blacie leżały przygotowane potrawy, gotowe do wrzucenia na wok i podania. Wypatrzyłem kawałki bakłażana, ponacinane i wypełnione farszem z czosnku. Poprosiłem o porcję i zasiadłem do stołu. Jednak zanim wjechało główne danie, podano mi sałatkę ze składników, które nawet dzisiaj trudno jest mi rozpoznać. Była całkiem niezła. Zanim skończyłem, wjechało główne danie. Najlepszy bakłażan jakiego w życiu jadłem. Na koniec deser, truskawki podawane z białą posiekaną rzodkiewką. Na przeciwko mnie, do stolika dosiadł się kucharz, który przygotował dla siebie zupę. Kelnerka starała się na różne sposoby dowiedzieć się, skąd jestem i co taki dziwny gość robi tutaj. Pokazała swój dowód osobisty, powiedziała „Zhongguo”, więc wystarczyło odpowiedzieć „Po la”. Chińczycy to nie Amerykanie, wiedzą doskonale, że istnieje taki kraj jak Polska i mniej więcej ogarniają gdzie to jest.

Byłem dość konkretnie głodny, ale wszystkiego jednak nie zmogłem. Zacząłem się zastanawiać, ile mnie ten posiłek będzie kosztować. Truskawki dopiero zaczynały sezon i tanie nie były. Okazało się, że kompletnie nic. Taki tam rasizm. Jedyna rzecz, jaką miałem i która nadawała się na pamiątkę, to moneta z polskim orzełkiem, która ostała się w portfelu. Wymieniliśmy się uściskami, otrzymałem jeszcze wodę w butelkach na drogę.

Drugiej dziwnej sytuacji nie musiałem długo szukać. W drodze do Fengcheng, znalazłem kawałek iglastego zagajnika. Wjechałem tam po zmroku, nie budząc niczyich podejrzeń. Noc przebiegła spokojnie, ale pobudka była ciekawa. Nad ranem słysząc hałas, otworzyłem namiot i wśród drzew, nad namiotem, ujrzałem chińskiego drwala, z wielką belką drewna na ramieniu. Byłem podobnie zdziwiony jak i on. Chwilę na siebie popatrzyliśmy, po czym oddalił się w swoją stronę. Zwinąłem obozowisko i pojechałem w dalszą drogę.

Do osiągnięcia płaskości wystarczyło przejechanie dwóch miast, kilku mniejszych górek i jednej przełęczy. Niestety coraz bardziej tłoczną drogą. 
Pożegnanie z górami wschodniej Mandżurii

W nocy trochę padało, więc nie śpieszyło mi się ze wstawaniem. Ruszyłem spokojną drogą X030 na południe. Drogi z prefiksem X są zwykle najlepszą dostępną opcją, ruch minimalny, a stan utrzymania całkiem względny. Droga przecina rolnicze tereny w pobliżu zalewu na rzece Songhua i kilka wiosek. Rolnicze tereny na prowincji. Zabezpieczyłem urwany hak sakwy trytytkami i ruszyłem w drogę. W pierwszej wiosce, szukałem czegoś, co przypomina pieczywo, na daremno. Chleb, w europejskim rozumieniu tego słowa, widziałem tylko w Pekinie. Tak to są na półkach tylko ciasta drożdżowe. Wiele rzeczy, które są dosyć powszechne w Europie, są nieosiągalne lub bardzo drogie (sery, czekolada). Udało mi się przemycić w bagażu rejestrowanym trochę jedzenia np. węgierskie salami. Jest dostępnych dużo słodyczy, choć większość to strasznie przetworzone wynalazki. Ja upodobałem sobie na przegryzki chińską wersję czegoś, co Rosjanie nazywają smokwą (i nie chodzi tu o figi). Dostępne w wersji porzeczkowej w prawie całych Chinach.
Najlepiej wychodzi stołowanie się w przydrożnych barach. Jakość i cena serwowanych posiłków zupełnie nie zależy od subiektywnej klasy lokalu. Ceny zawierają się zwykle w okolicach 20-25 juanów za dość solidne porcje jedzenia. Jeśli wybierałbym się tylko do Chin, to kuchenki bym ze sobą nie brał, to bez sensu.

Gdy wyjeżdżałem z Pekinu, ostatni raz zajrzałem na prognozy pogody. Nad morzem japońskim umieścił się mały tajfun, którego odpryskami kilka razy oberwałem. To nie są zwykłe deszcze, po takim czymś pierwszego dnia padł mi zegarek oraz licznik. Jak już zaczyna tutaj padać, to do następnego dnia nie ma co oczekiwać poprawy, trzeba jechać dalej. Zwłaszcza, że wiza krótka.