Góry Wschodniomandżurskie


Następnego dnia czekała mnie długa droga, w stronę wulkanu Changbai. Niemal płaski podjazd na przełęcz na 1700 metrów. Droga w większości prowadzi przez bagnisty płaskowyż, a że trafiłem pochmurny dzień, to nie udało się strzelić własnej wersji tej popularnej fotki


W ostatniej wiosce przed przełęczą zjechałem do baru przy drodze. Typowa knajpa, w której można wieszać siekierę. Obok kilku gości rozbierało skrzynkę piwa. Cykali sobie ze mną fotki i obdarowali mnie najpierw jednym, a potem jeszcze dwoma następnymi. Przydało się, bo żarcie było cholernie ostre. W dodatku w wyniku nieporozumienia, zamówiłem sobie dwa dania (właściwie dwa półmiski). Dzięki temu dobiłem do rekordu ceny obiadu (70 juanów). Drugie danie wziąłem na wynos, razem z podarowanym piwem.
Na przełęczy jeszcze sporo śniegu

Dalszy odcinek pod górę był już zupełnie wyludniony, poza budową tunelu, który będzie teraz przebijał się pod przełęczą. Ma to sens, bo mamy prawie połowę maja, a tu jeszcze są resztki śniegu. Gdy odbiłem na nocleg w boczną drogę, z radością rozłożyłem namiot obok wielkiego placka śniegu, myśląc, że to będzie ostatnia szansa na śnieżny nocleg w tej podróży.

Nazajutrz rano, zanim dobrze zebrałem obozowisko, zaczyna kropić. Widoczność ogranicza się do kilkuset metrów, więc znowu z zobaczenia wulkanu nici. Zakładam ciuchy do jazdy w deszcz i jadę w dół do granicy. Po drodze pojawia się jednak wojskowy checkpoint, na którym na parę minut jestem zatrzymany. Cyknięto fotkę mi, paszportowi i gdzieś wysłano telefonem. W międzyczasie, w przejeżdżających samochodach są sprawdzane bagażniki, zapewne na okoliczność przemytu Koreańczyków. Po kilku minutach stania w deszczu, dostałem sygnał do odjazdu i nic już nie stało na przeszkodzie, bym pojawił się w Changbai, mieście na granicy.

Po zimnym zjeździe odpaliłem kuchenkę i odgrzałem wczorajszy obiad, wzbudzając trochę zaciekawienia u spacerowiczów. Następnie udałem się z aparatem na mury nabrzeża. O ile zwykłe cykanie fotek nikogo nie zdziwiło, to już lufa teleobiektywu przykuła uwagę jednego gościa, który na migi wytłumaczył mi, że mogę mieć z tego powodu problem. Następne zdjęcia wykonywałem już z miejsc bez publiki.
Atrakcja turystyczna znajduje się po drugiej stronie rzeki. Dalsza droga prowadzi wzdłuż doliny rzeki Yalu, zagłębionej między górami. Trasa jest bardzo widokowa, przebiega tuż obok rzeki, czasem przebijając się tunelami. Pomimo krótkich odcinków na mapie, odległość na drodze jest sporo większa, ze względu na zawijasy rzeki.
Po drugiej stronie istnieje zelektryfikowana linia kolejowa, wybudowana za okupacji japońskiej, którą parę razy na dzień przemieszcza się pociąg. Samochody ciężko dostrzec, większość ludzi przemieszcza się pieszo lub rowerem wzdłuż torów. Na stacjach obowiązkowo portrety dwóch umiłowanych przywódców. do czego zasadniczo jest używana ta kolej? Do przerzucania żołnierzy pilnujących granicy. Przeciętnie 2-3 pociągi dziennie.
O ile po stronie chińskiej zbocza porasta las, to po koreańskiej praktycznie wszystko zostało przygotowane pod pola uprawne. Daje to dobry widok, żeby trochę podejrzeć to najbardziej zamknięte państwo świata. Pola są orane w tak niewiarygodnych miejscach, że ciężko uwierzyć, by ktoś mógł się tam poruszać z pługiem. Zakładam, że osunięcia ziemi na tak odsłoniętych zboczach nie są niczym niezwykłym.

Po chińskiej stronie nie ma widocznych żołnierzy, a ochrona granicy ogranicza się do kamer termowizyjnych i systemów elektronicznych w bardziej newralgicznych punktach. Po drugiej za to widać patrole, zasieki i rowy. Przy czym nie jest to ochrona przed wrogiem, a przed ucieczką własnego narodu.
Rzeka jest uznawana za teren wspólny, co umożliwia dostęp rybakom i spławianie drewna po koreańskiej stronie. Zimą rzeka zamarza, co sprawia, że granica nie jest taka do końca szczelna.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.