Olghij to dziwne miasto. O ile większość Mongolii przed i po wojnie nuklearnej wyglądałaby dokładnie tak samo, to jednak to miejsce jest w opór brzydkie. Postsowieckie, rozpadające się budynki i lepianki wokół. Nie mieszkają tutaj tylko Mongołowie, więcej tutaj Kazachów i trochę Turków. To oznacza też, że można iść do tureckiej knajpy i zjeść coś innego, napić się normalnej kawy. Miła odmiana.

Ciągnie tutaj sporo turystów, jest to bowiem punkt startowy, by wybrać się w Ałtaj. W kafejce spotkałem parę Czechów, więc było wreszcie z kim napić się piwa. Zbierali ekipę na trekking po górach, wiadomo, więcej osób, mniejsze koszty. Bowiem, nic nie jest tutaj zbyt proste. W chwili obecnej, żeby wyrobić sobie pozwolenie na przebywanie w strefie przygranicznej, potrzebnych jest kilka upierdliwych rzeczy:

  • dokładny plan, gdzie chce się poruszać i w jakich dniach.
  • mongolski przewodnik
  • wykupiony transport na miejsce (w permicie jest wklepany numer rejestracyjny pojazdu)
Oczywiście, to zmienia się z roku na rok, w następnym mogą być zupełnie inne zasady wyrabiania permitu. Jak widać, niezbyt te warunki mi odpowiadały, ale niezrażony, postanowiłem obrać nieco inną taktykę i wybrać się bez pozwolenia. Wypytywałem spotkanych turystów o pozycje punktów kontrolnych, by nie trafić na wojskowych. Udało się ;) Generalnie, najpilniej strzeżony jest obszar 4 dużych jezior przy granicy z Chinami. Kawał bagnistego płaskowyżu, niezbyt atrakcyjny na rower. Poza tym istnieje jeszcze punkt kontrolny na drodze do bazy na trójstyku granic, ok 10km od granicy.

Oczywiście, po przejściu bazaru wzdłuż i wszerz, nie udało się znaleźć niczego, co pomogłoby w naprawie piasty. Pozostało wyczyścić, nasmarować i złożyć z powrotem. Z rozwaloną piastą udałem się w góry. Pokrycie dróg na mapie OSM jest raczej marne, więc wspomagałem się sowiecką sztabówką. Jest ona zaskakująco aktualna. Część szlaków biegnie szczytami wzgórz, co bardzo uatrakcyjnia trasę. Wody nie brakuje, nie ma sensu targać jej zbyt dużo. Pogoda? Jak zwykle w Mongolii, ciężka do przewidzenia. Wiatr wieje w jedną stronę, chmury przemieszczają się w jeszcze inną. Deszcz i burze prawie każdego dnia, ale zwykle tylko widziane w oddali. Nastawianie się na oglądanie bezchmurnego nieba i gwiazd raczej nie wypali. Za to góry są piękne. Żółte, czerwone, zielone. Czasem białe na górze. Po 5 dniach jazdy w mało sprzyjających dla sprzętu warunkach, na zjeździe zrobiło się prawdziwe ostre koło, mieląc przerzutkę i szprychy po stronie kasety. Wystarczyło mi tylko ok 5km pchania, by złapać podwózkę do Olghij.

Gdy ja przebywałem w górach, w mieście była powódź. O tym fakcie dowiedziałem się z Facebooka, bo wizualnie miasto niczym się nie wyróżniało, było tak samo brzydkie jak wcześniej.

Następnego dnia złapałem transport do Khovd. To miasto wygląda już znacznie lepiej, bardziej jak pomieszanie chińskiego miasta z rosyjskim. Jest kilkaset metrów niżej, ale temperatury powietrza są do przeżycia, a prognozy są raczej optymistyczne. Myślałem, że będzie gorzej. Niestety, pierwszy raz czymś się strułem, trochę jak grypa żołądkowa. Siedzę w cieniu i zbieram siły. Mam potwierdzenie, że do Khovd do granicy Chińczycy wylali już asfalt, więc powinno się jechać w miarę sprawnie.

Praktycznie od początku, kiedy mówiłem, że wybieram się na zachód Mongolii, słyszałem ochy i achy. Czemu? Wtedy jeszcze nie wiedziałem, teraz powoli zaczynam rozumieć. Krajobraz jest zupełnie odmienny od centralnej części kraju. Również wioski są inne, ludzie są inni. Robi się też pusto pomiędzy, bo za wyjątkiem wysokogórskich pastwisk, cała reszta to wypalona słońcem pustynia.

Jednak nie jest tu tak do końca sucho, płynie wiele rzek, zasilanych z lodowców i opadów. Właśnie jedna z tych rzek, Bohmoron, postanowiła mnie zatrzymać. Wody w niej było więcej niż zwykle, mała powódź. Uaktywniło to masę robactwa, meszek i komarów. Finlandia to przy tym pryszcz. Już myślałem, że siatka na głowę się nie przyda, a uratowała mi skórę.

Nie dało rady przejść, trzeba było objechać. Drogi nie specjalnie były na mapie, ale były w terenie. Kierując się na azymut, dało radę coś wybrać. Dotarcie do Olgij zabrało zamiast 300, ponad 400 km, ale za to po jakim fajnym terenie! Chociaż fejsbooka nie trawię, to jednak dało radę wgrać tam zdjęcia w kafejce, można się trochę poślinić pod tym linkiem