Za miejscowością Papudo droga wzdłuż wybrzeża się kończy. Nad oceanem, na dalszym odcinku, jest autostrada, Ruta 5 (Panamericana Norte). Co prawda nie jest to jakieś straszne ograniczenie, bo rowery tutaj po autostradach jeżdżą, to postanowiłem wyznaczyć trasę tak, by tą drogą nie jechać.

Czytaj dalej Norte Chico

Podróż przebiegła nad wyraz spokojnie. Choć wybrałem najszybsze połączenie lotnicze, to i tak było to prawie 20 godzin. Z czego ledwie kilka przespałem. Po zabraniu bagażu, załatwieniu migracyjnych pierdół, kontroli pudła z rowerem, mogłem wyjść przed terminal i zacząć składanie puzzli. Była to dobra rozgrzewka, bo pilot poinformował przed wyjściem, że na zewnątrz jest całe 6 stopni. Brr.

Czytaj dalej Pierwsze kroki po Santiago.

Wiedza to jest potęgi klucz. A niewiedza kosztuje. Czasu, nerwów i pieniędzy. Jak pewnie niektórzy wiedzą, jakiś czas temu wyremontowano drogę na przejście graniczne Irkeshtam. Droga jak droga, trochę ją wyprostowano i położono nowy asfalt. Bardziej istotnym faktem jest to, że zburzono dawne budynki przejścia, a nowe wybudowano w innym miejscu. Bardzo innym, jakieś 130 km stąd, za miastem Wuqa (Wucha). Nieuzbrojony w tą wiedzę, po prostu pojechałem na stare przejście.

Melduję się o 10 przy bramie. Za chwilę ściągają kogoś z angielskim, kto oznajmia mi, że jest problem, bo nie mam pieczątki w paszporcie, a tak w ogóle, to nie powinni mnie przepuścić na checkpoincie ( ten jest jakieś 100 km stąd). Miałem do wyboru, albo jechać z powrotem do Wuqa, a potem jeszcze raz na przejście, bądź wziąść takse za 100 juanów w jedną stronę. W praktyce tylko to drugie wchodziło w rachubę, bo miałem tylko dwa dni na wizie, za krótko, by obrócić w dwie strony i zdążyć na granicę. Zostawiam rower pod opieką celników i wsiadam z 4 innymi osobami oraz wąsatą złotówą do taksy. Za jakieś 3 godz jestem na właściwym przejściu. Tutaj w miarę sprawnie to idzie, bo byłem jedynym, kto o tej porze chciał się przeprawić w stronę Kirgistanu. Oczywiście to spowodowało, że byłem odprawiany przez całą grupkę celników.

Zainteresowanie zawsze przykuwa moje stare zdjęcie w paszporcie, bo mało jestem teraz do niego podobny. Kilkukrotne patrzenie na mnie, to na paszport, to norma. Za to fotka zawsze podoba się Chinkom. Dwie celniczki trochę się pochichrały, po czym jedna powiedziała, że na zdjęciu wyglądam uroczo. Hehe.

No dobra, paszport jest ostemplowany, ale muszę czekać, aż zbierze się kilka osób na taksę. Nie da się przetransportować inaczej, bo celnicy wydają ostemplowane paszporty wraz z przepustką dla złotówy. Także przerwa obiadowa, 2.5h. W czasie przerwy idę coś zjeść, przy okazji poznając potencjalnych współpasażerów. Ktoś tam z Uzbeka, ktoś z Chin, większość Kirgizy. Czekam aż ich odprawią.

Wynika nieciekawa sytuacja, ponieważ pasażerów jest 8, a ja 9, to złotówy chciały mnie wydymać. Czytaj oni po stówie, a ty białasie płać za całą 400. Jaasne, prędzej będę czekał do jutra, niż dam tyle hajsu. Robię dym. Gadka trochę dziwna, bo ja po rusku, a złotówa po Kirgijsku. Tłumaczenie przez Kirgizów. Moje stanowisko było proste, nie dam więcej niż 200 za takse. Całemu rabanowi przyglądała się para celników. Dla zaznaczenia, była to też ta celniczka, która komplementowała moją fotę z paszportu. Wyjaśniłem jej o co biega, chwilę pogadali między sobą. Jej odpowiedź była prosta, wszyscy jadą za sto, po 3 osoby w takse. Celnicy rządzą, bo wydają paszporty. Oczywiście potem całą drogę wąsata złotówa targowała się ze mną, by wyszło jej jednak 400. Jeden mocny argument po stronie złotówy, mój paszport w jego łapie. Stanęło na 150 juanów. Nie chciałem robić następnego dymu, bo na Irkeshtamie byliśmy może z 10 min przed zamknięciem.

Także ten, jeden dzień i 250 juanów w plecy na biurokratycznym gównie. Morał? Można mieć niewyjściową twarz, ale zdjęcie w paszporcie musi być picuś glancuś.

Olghij to dziwne miasto. O ile większość Mongolii przed i po wojnie nuklearnej wyglądałaby dokładnie tak samo, to jednak to miejsce jest w opór brzydkie. Postsowieckie, rozpadające się budynki i lepianki wokół. Nie mieszkają tutaj tylko Mongołowie, więcej tutaj Kazachów i trochę Turków. To oznacza też, że można iść do tureckiej knajpy i zjeść coś innego, napić się normalnej kawy. Miła odmiana.

Ciągnie tutaj sporo turystów, jest to bowiem punkt startowy, by wybrać się w Ałtaj. W kafejce spotkałem parę Czechów, więc było wreszcie z kim napić się piwa. Zbierali ekipę na trekking po górach, wiadomo, więcej osób, mniejsze koszty. Bowiem, nic nie jest tutaj zbyt proste. W chwili obecnej, żeby wyrobić sobie pozwolenie na przebywanie w strefie przygranicznej, potrzebnych jest kilka upierdliwych rzeczy:

  • dokładny plan, gdzie chce się poruszać i w jakich dniach.
  • mongolski przewodnik
  • wykupiony transport na miejsce (w permicie jest wklepany numer rejestracyjny pojazdu)
Oczywiście, to zmienia się z roku na rok, w następnym mogą być zupełnie inne zasady wyrabiania permitu. Jak widać, niezbyt te warunki mi odpowiadały, ale niezrażony, postanowiłem obrać nieco inną taktykę i wybrać się bez pozwolenia. Wypytywałem spotkanych turystów o pozycje punktów kontrolnych, by nie trafić na wojskowych. Udało się ;) Generalnie, najpilniej strzeżony jest obszar 4 dużych jezior przy granicy z Chinami. Kawał bagnistego płaskowyżu, niezbyt atrakcyjny na rower. Poza tym istnieje jeszcze punkt kontrolny na drodze do bazy na trójstyku granic, ok 10km od granicy.

Oczywiście, po przejściu bazaru wzdłuż i wszerz, nie udało się znaleźć niczego, co pomogłoby w naprawie piasty. Pozostało wyczyścić, nasmarować i złożyć z powrotem. Z rozwaloną piastą udałem się w góry. Pokrycie dróg na mapie OSM jest raczej marne, więc wspomagałem się sowiecką sztabówką. Jest ona zaskakująco aktualna. Część szlaków biegnie szczytami wzgórz, co bardzo uatrakcyjnia trasę. Wody nie brakuje, nie ma sensu targać jej zbyt dużo. Pogoda? Jak zwykle w Mongolii, ciężka do przewidzenia. Wiatr wieje w jedną stronę, chmury przemieszczają się w jeszcze inną. Deszcz i burze prawie każdego dnia, ale zwykle tylko widziane w oddali. Nastawianie się na oglądanie bezchmurnego nieba i gwiazd raczej nie wypali. Za to góry są piękne. Żółte, czerwone, zielone. Czasem białe na górze. Po 5 dniach jazdy w mało sprzyjających dla sprzętu warunkach, na zjeździe zrobiło się prawdziwe ostre koło, mieląc przerzutkę i szprychy po stronie kasety. Wystarczyło mi tylko ok 5km pchania, by złapać podwózkę do Olghij.

Gdy ja przebywałem w górach, w mieście była powódź. O tym fakcie dowiedziałem się z Facebooka, bo wizualnie miasto niczym się nie wyróżniało, było tak samo brzydkie jak wcześniej.

Następnego dnia złapałem transport do Khovd. To miasto wygląda już znacznie lepiej, bardziej jak pomieszanie chińskiego miasta z rosyjskim. Jest kilkaset metrów niżej, ale temperatury powietrza są do przeżycia, a prognozy są raczej optymistyczne. Myślałem, że będzie gorzej. Niestety, pierwszy raz czymś się strułem, trochę jak grypa żołądkowa. Siedzę w cieniu i zbieram siły. Mam potwierdzenie, że do Khovd do granicy Chińczycy wylali już asfalt, więc powinno się jechać w miarę sprawnie.

Praktycznie od początku, kiedy mówiłem, że wybieram się na zachód Mongolii, słyszałem ochy i achy. Czemu? Wtedy jeszcze nie wiedziałem, teraz powoli zaczynam rozumieć. Krajobraz jest zupełnie odmienny od centralnej części kraju. Również wioski są inne, ludzie są inni. Robi się też pusto pomiędzy, bo za wyjątkiem wysokogórskich pastwisk, cała reszta to wypalona słońcem pustynia.

Jednak nie jest tu tak do końca sucho, płynie wiele rzek, zasilanych z lodowców i opadów. Właśnie jedna z tych rzek, Bohmoron, postanowiła mnie zatrzymać. Wody w niej było więcej niż zwykle, mała powódź. Uaktywniło to masę robactwa, meszek i komarów. Finlandia to przy tym pryszcz. Już myślałem, że siatka na głowę się nie przyda, a uratowała mi skórę.

Nie dało rady przejść, trzeba było objechać. Drogi nie specjalnie były na mapie, ale były w terenie. Kierując się na azymut, dało radę coś wybrać. Dotarcie do Olgij zabrało zamiast 300, ponad 400 km, ale za to po jakim fajnym terenie! Chociaż fejsbooka nie trawię, to jednak dało radę wgrać tam zdjęcia w kafejce, można się trochę poślinić pod tym linkiem

Są dwie możliwości dotarcia na zachód, drogą północną lub południową. Oczywiście mają one różne warianty, bo drogą w europejskim rozumieniu tego słowa nie są. Nazwałbym to raczej szlakiem. Sposób nawigacji jest bardzo prosty, jedziemy od miejscowości do miejscowości. Rzadko kiedy są od siebie oddalone o więcej niż 100 km. W wioskach możemy się spodziewać kilku spożywczaków z podstawowymi artykułami w nieco wygórowanych cenach oraz jakiegoś barku z mongolskim jedzeniem. W wioskach jest zawsze budynek ze studnią, gdzie pan studniowy obsługuje pompę :) Łatwo zlokalizować, bo wszyscy zasuwają tam z bańkami, o luksusie bieżącej wody trzeba w Mongolii zapomnieć. Jest tylko w większych miastach i tylko w niektórych budynkach.

Co do drogi, do Moron dochodzi asfalt, na rogatkach przechodzi w szuter, by na stepie rozjechać się w kilkanaście ścieżek. Wybór należy do nas. Gdzieś do Bajantes jedzie się dobrze, głównie górską drogą. Potem zaczyna pojawiać się piach, w dużych ilościach. Nawiane wydmy, które trzeba przejechać. Jest za to bardzo widokowo, o ile w tej chwili nie koncentrujemy się na tym, by utrzymać się w pionie. Tak dojeżdżamy do Baruun-Turuun, potem jest jakieś 200 km po pustyni przy słonym jeziorze Uvs. Ja trafiłem na ukrop przy przekraczaniu pustyni, także 12 litrów wody to była jazda na oparach. Jednak mogłem trafić gorzej, obecnie pada tyle wody, że zaraz terenówką będzie problem przejechać.

Mam za to inny problem, luz w tylnej piaście. Luz jest praktycznie od początku, jednak powiększył się na tyle, że słyszę zgrzyty zapadek, gdy wysprzęgla się bębenek. Muszę albo kupić piastę, albo wymienić łożyska. Obie rzeczy będą tutaj bardzo trudne. Chwilowo siedzę w Ulaangom, może dociagnę tak do Olghii. Oczywiście w Chinach rowerowy jest w każdym mieście, ale jestem idiotą i uznałem problem z piastą za nieistotny. Jednak Mongolia weryfikuje sprzęt, teraz obie sakwy wiszą na sznurze. Tu też jestem idiotą, zabierając stare wysłużone sakwy.