Rozruch

Zanim przejdę we właściwy tryb jazdy, wypada zrobić sobie nieco rozgrzewki. Można na przykład skorzystać z uprzejmości Ricardo, zostawić bambetle i ruszyć gdzieś na lekko.

Ruta del Cóndor

Postanowiłem ruszyć na rzeczoną trasę i zrobić jednodniową pętlę. Jest to około 150 kilometrów, z czego ponad 50 w mniej lub bardziej przyjaznym terenie. Estymacja czasowa, maksimum 15 godzin, wydawała się mieć odpowiedni zapas. Zjadłem porządne śniadanie, zrobiłem kanapki, zabrałem jeszcze 4 banany, paczkę żelek i około 3,5 litra wody. Więcej zamierzałem zjeść w trakcie powrotu do miasta. Chwilę przed ósmą, zacząłem przebijać się do drogi prowadzącej do ośrodków narciarskich (Farellones). Za miastem jedzie się dość przyjemnym asfaltem wzdłuż rzeki Mapocho. W pewnym momencie trzeba odbić na szutrową drogę przegrodzoną bramą. Ta jest zdaje się otwarta w określonych godzinach, łańcuch należy odplątać i zaplątać za sobą.

Odbijam w bok, na drogę przez góry

Po chwili ląduję na szutrowej drodze, dość łatwej. Przekraczam płytką rzekę i zaczyna się wspinaczka w górę. Wcinam kanapki, żeby mieć więcej energii, bo nachylenie porządne, a droga miejscami pełna luźnych kamieni. W jednym miejscu potrzebuję wypiąć but z pedałów, a tu dupa. Drugi raz zdarzyło mi się zgubić śrubę od bloku. Skutkuje to tym, że trzeba położyć się z rowerem, wyjąć nogę i dopiero można wyszarpać but. Śrubka poleciała gdzieś w krzaki, a ta co mam w zapasie, jest zbyt długa. Trzeba zdjąć blok z jednego buta i jechać z tylko jedną wpiętą nogą. Mało to wygodne.

Tam, gdzie słupy na szczytach, tam muszę wjechać.

Podjechałem ładny kawałek w górę, zaczynam widzieć cel istnienia tej drogi. Jest to linia wysokiego napięcia z elektrowni wodnej na rzece Colorado. Aby postawić słupy, wybudowano tą drogę.

Spotykam też jedynego człowieka. Widzę najpierw baniak z wodą, potem samochód, a na końcu gościa z taczką i grabiami, poprawiającego trakt. Po angielsku zapytał się mnie dokąd jadę.

  • No jak to gdzie, na przełęcz, na drogą stronę i do Santiago.
  • Nie skończysz tego za dnia.
  • Wiem, ale mam lampki.
  • (Pokręcił głową) Skąd jesteś?
  • Z Polski
  • Bywam w Norwegii, znam paru Polaków.

Pożyczyliśmy sobie dobrego i pojechałem dalej. Jeszcze nie wiedziałem jak bardzo estymacja czasowa jest zła. Wiedziałem za to, że szybko schodzi mi woda i muszę jakąś znaleźć. Widzę kapliczkę, u nas zwykle kapliczki są przy jakiś źródełkach. Tutaj nie, ale za kawałek dalej już coś się sączy ze zbocza. Wdrapuję się, by złapać wodę bez mułu. Jeszcze nie wiem, że będę jej miał pod dostatkiem.

Są i kondory

Jeszcze kawałek dalej wreszcie widzę wielkie ptaki, czyli pod tym aspektem droga też jest zaliczona. Teraz wjeżdżam na wysokogórski, zielony step. Pasą się konie. Jest tu całkiem sporo wody z topniejącego nieopodal śniegu. Niestety, tutejsza gleba jest bardzo gliniasta i szybko oblepia opony, wyraźnie mnie spowalniając. Przynajmniej wiem jakim zagrożeniem jest tutaj deszcz. Za każdym razem muszę wygrzebywać błoto spod błotnika. Także mam tzw. sól kolarstwa – „spacer z rowerem po górach”. Żelki, które przydzieliłem sobie na szczyt, wcinam już teraz.

Za przełęczą jest znacznie więcej śniegu

Gdy w końcu dojechałem na przełęcz, zorientowałem się, że jestem debilem. Na półkuli południowej, strona północna, to ta bardziej nasłoneczniona. Od południa jest jeszcze cała masa śniegu, a jeszcze więcej błota. Czytając deskrypcję w internecie, droga przejezdna od grudnia, a mam październik.

Ostatni placek udało się zrobić jeszcze za widnego

Słońce chyli się ku zachodowi, a ja mam jeszcze w cholerę drogi. Ściągam błotnik, który tylko mnie spowalnia i zaczynam schodzić, częściowo po plackach śniegu. Na szczęście ten ma strukturę kaszy i można go bezpiecznie trawersować. Chlup, chlup w butach i do przodu. W resztkach światła słonecznego udaje mi się zjechać poniżej białego gówna. Teraz czołówka na głowę i ciężki zjazd w dół. Ten nie jest prosty, nie mogę się rozpędzić, bo droga ma mnóstwo drobnych kamieni, na których nie chciałbym się wyrąbać. Co i tak raz mi się udaje, bez skutków ubocznych.

Chciałem w dół, przekraczam rzekę, a tu jeszcze trochę w górę, szlag. Gdy już zbliżam się do końca, jest jeszcze jeden most. Z bramą na wjeździe, zamkniętą. Szlag po raz kolejny, przechodzę bokiem, wrzucam rower na most i jadę dalej. Już jest elektrownia i kolejna pieprzona brama. Też zamknięta. Zauważam jakiegoś gościa, pokazuje mi przejście dla ludzi i pomaga przepchnąć rower.

Odcinek górski zaliczony, już w pełni noc. Zostało do celu ponad 50 km, zjazd doliną rzeki Colorado i przejazd przez Santiago. Oczywiście wiatrówki nie wziąłem, także przewiało mnie konkretnie. Jedyne co mam z docieplenia, to kominiarka.

W drodze powrotnej miałem coś zjeść, ale mało co jest otwarte, o tej porze to właściwie nic. Pozostaje niezawodny produkt amerykanizacji, McDonald. Wizyta na mcdrive, ale ciężko mi się dogadać przez interkom. Wbijam się do środka, wzbudzając nieco poruszenia wśród załogi.

Wracam do mieszkania. Staram się nie narobić syfu, bo rower i ja jesteśmy w błocie. Szybki ciepły prysznic i do wyra. Na zegarku godzina 5 rano. Ahoj!

Pożegnanie

Najpierw rzeczy do pralki, a buty do szorowania. Ricardo poszedł w międzyczasie do pracy, ale pytam się go przez czat, czy nie zna jakiejś myjni, bo muszę ogarnąć rower. Zaprosił mnie do roboty, gdzie mają całkiem spory ogródek. Pozbywam się tam błota, które wgryzło się całkiem solidnie. Dodatkowo dostaję od niego śrubę do bloku w bucie, na zastępstwo zgubionej.

Piątek, piąteczek, piątunio.

Jutro ruszam w drogę, ale dzisiaj jest piątek, także jeszcze na krzywy ryj załapuję się na imprezę. Pizza i piwo, w sam raz na nabranie sił.

Na koniec jeszcze słowo o piwie. Chile już przeszło piwną rewolucję i w sklepach jest duży wybór gatunków. Poza rodzimymi browarami, jest też dostępne piwo od Van Pur SA, czyli zapewne z Łomży. Jedno z tańszych i całkiem pijalne.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.