Środkowe wybrzeże

Ukształtowanie kraju, jakim jest Chile, nie pozostawia wiele manewru w wyborze drogi. Wysoki łańcuch górski na wschodzie i ocean na zachodzie, a wszystko to oddzielone od siebie średnio na 200 km. Podróż z względnego środka kraju, gdzie leży Santiago, zacząłem od podróży na wybrzeże.

Wielka flaga pośrodku

Pierwszy etap, to przebrnięcie przez miasto. Aglomeracja jest duża, o mniejszym zagęszczeniu niż te w Chinach. Są tu drogi dla rowerów, ale to raczej w ramach ciekawostki. Niektóre pomagają w przemieszczaniu, ale inne to tylko wątpliwa alternatywa, by nie jechać główną drogą. Mnóstwo świateł i skrzyżowań, parę godzin schodzi się, by wyjechać na boczne drogi. Stąd mini przełęcz, z której widać smog nad miastem i już jestem w rolniczej dolinie.

Kwitną łąki, a ja oddalam się w stronę wybrzeża

Pierwsza rzecz, którą zauważam, masa dzikich wysypisk. Tam gdzie jest trochę „ziemi niczyjej”, walają się hałdy odpadów. Na całe szczęście, te obrazki stopniowo zanikną, im dalej będę od stolicy. Mam zwyczaj po takich rzeczach oceniać rozwój cywilizacyjny danego miejsca. Czy jest czysto, czy jest kanalizacja, czy jest internet i tak dalej. Tak poza tym, co tam u nas? Dalej dobrze się palą wysypiska?

Na skróty przez dzikie wysypiska. Im dalej od stolicy, tym szansa na ich spotkanie maleje.

Drugi aspekt, który rzuca się w oczy, Chile to kraj drutu kolczastego. Przypominają mi się fragmenty „Imperium” Kapuścińskiego, te o ilości drutu potrzebnej do ogrodzenia wszystkich łagrów. Każdy skrawek ziemi, który do kogoś należy, jest ogrodzony. Skały, rzeka, wszystko jest grodzone. Brakuje jeszcze wieżyczek, psów strażniczych i esesmana. Choć co do tego ostatniego, to pewny nie jestem. Jaki ma sens to grodzenie, nie wiem. Zwierzęta i tak łażą jak chcą. Problematyczne jest za to szukanie miejsca na nocleg, w tym rejonie jest to większa sztuka niż w Chinach.

Po względnie płaskiej drodze, odbiłem na miasteczko Casablanca. Tutaj czekało kilka podjazdów. Gdy zaczęło się ściemniać, uderzył mnie zimny wiatr. Założyłem kurtkę, wciągnąłem parę kalorii z sakwy i przejechałem za jedną z górek. Przy dojeździe do kopalni kruszywa udało się znaleźć miejsce na namiot.

Ruszyłem rano i po przejechaniu kawałka drogi, okazało się, czemu trasa jest nieszczególnie ruchliwa. Trwa przebudowa drogi i jest ruch wahadłowy. Tylko system wahadła jest inny od tego naszego. Tutaj stawia się budkę z cieciem i daje mu się krótkofalówkę. Ten po uzgodnieniu z resztą budek na trasie przekręca dwustronny znak stop/jedź. Opcja pod tytułem „przejadę sobie bokiem”, nie bardzo wchodzi w rachubę, więc doszło mi trochę czekania na paru segmentach drogi.

Kręte drogi wybrzeża

Dojechałem do miasteczka, wstąpiłem do sklepu na śniadanie. Pusto w sklepie, pusto na ulicach. Jest niedziela, a pogoda jest taka jak w prognozie, chłodno i pochmurnie. Został kawałek do oceanu, jadę w stronę małej miejscowości Quintay. Jedzie się tam bocznymi drogami o dość fantazyjnym przebiegu. Trzeba mieć dobre hamulce i jeszcze lepszą kondycję, by podjeżdżać w górę.

Ruch wycieczkowy umiarkowany, przez pogodę. Sporo osób siedziało w knajpach nad morzem. Nad samą wodą tablice z ostrzeżeniem o niebezpiecznej strefie w razie wystąpienia tsunami.

Miejscowość Quintay, bardzo duży ruch w weekend

Dojazd do portu w Quintay to oddzielna historia, sama końcówka to frezowany beton, jak na zjazdach do podziemnych garaży. Także daruję sobie jazdę w górę, pospacerowałem przez chwilę.

Pierwotnie miałem plan przejechać od Quintay na przełaj do Laguna Verde. Niestety, cały las jest dokładnie ogrodzony. Nie chciałem kopać się z koniem i szukać dziury w płocie, pozostało cofnąć się kawałek i pojechać asfaltem. Na noc została mi miejscówka nad Valparaiso, w pobliżu głównej drogi. Teren został w tym miejscu świeżo zniwelowany, pewnie pod jakieś luksusowe osiedle. Widok na zatokę będzie dobry.

Następnego dnia pogoda ponownie zgodna z prognozą. Całkowite zachmurzenie, spadło nawet kilka kropel deszczu o poranku. Zbieram się i dojeżdżam do Valparaiso, miasta o dość kontrowersyjnej urodzie. Wjeżdżając od zachodu, mija się najpierw więzienie, potem cmentarz, a następnie slamsy na przedmieściach. Droga w dół w towarzystwie szalejących marszrutek. Nie warto pomylić drogi, bo nachylenia są tutaj zdrowo popieprzone. Dojeżdżam nad ocean, jest kawałek deptaka, można chwilę odpocząć.

Port w dole

Widoki są dziś niezbyt szczególne. Zimno i ponuro. Wzdłuż wybrzeża można się przemieścić poza obszarem portu (jednego z większych w Chile). Po pagórkach dojeżdżam do Viña del Mar, znacznie przyjemniejszej dla oka części aglomeracji. Ruch za tą miejscowością powoli maleje, aż do ronda w Concón. Tutaj robi się naprawdę tłoczno, a innej drogi nie ma. Właśnie w tym miejscu spotykam jadących z naprzeciwka rowerzystów. Na początku parę z Australii, która ruszyła z Alaski. Zamierzali jeszcze zahaczyć o Nową Zelandię w drodze powrotnej. Dosłownie chwilę za nimi para ze Szwajcarii, z podobną trasą. Taki szmat drogi za nimi, a ja ledwo co ruszyłem. Pożyczyłem powodzenia i ruszyłem dalej. Za La Laguna tłok zanika i można odetchnąć. Ten odcinek to luksusowe nowe osiedla i stare, urokliwe zabudowania przy wybrzeżu. Słońce wyszło, a wszystko wygląda znacznie lepiej niż dość syfiastyczne Valparaiso.

Tutaj są domki dla bogatych

Na nocleg pakuję się na jedno ze wzgórz, jest w końcu szum morza do snu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.