Śniadanie i ruszam w drogę. Jest niedziela, więc ruch mizerny. Obieram trasę na wioskę Admitante Lattore. Przez nią przechodzi linia kolejowa La Serena – Vallenar i stamtąd miałem nadzieję przebić się do drogi D-115 Punta Colorada – Pascua Lama. Stąd pełne sakwy żarcia i 12 litrów wody. Czas na małe Ahoj!
Droga do wsi zeszła dosyć łatwo. Ponad 1000 metrów w górę, w dość ciepłych warunkach. W samej wsi odbywał się jakiś festyn, więc jak najszybciej chciałem ją opuścić. Wybrałem drogę z GPS i pojechałem dalej. A im dalej, tym szlak coraz mniej przypominał drogę. Bliżej było temu do ścieżki dla koni.
W rezultacie kierowałem się po odchodach, bo zwierzęta dokądś były prowadzone.W końcu droga na mapie skręciła w tak głupio, że stwierdziłem dość.
Odpaliłem ruską sztabówkę i dalej kierowałem się jej ścieżkami, wzdłuż koryta rzeki. Rzeka wyschnięta, ale gdzieniegdzie woda przebija się na powierzchnię. Także nawet na pustyni można mieć mokro w butach.
W końcu dotarłem do mini wsi. Zauważyłem samochody przy chacie, które jakoś tu dotarły. Chwilę później widzę wyrównany spychaczem szlak, jutro okaże się, dokąd prowadzi.
Droga okazała się okropnie pokręcona, ale całkiem jezdna. Prowadzi do starych kopalni. Z rana widać nadmorskie mgły, te same które widziałem z samolotu.
Następnie zjazd do doliny i można jechać w górę. Nawet jest woda.
Początek jest dość płaski, potem zaczynają się serpentynki i o dziwo asfalt. Droga została przebudowana na potrzeby kopalni pod Pascua Lama. Słońce jednak wykańcza, a woda schodzi bardzo szybko. Zamiast nabrać wody na dole, naiwnie myślałem, że na górze też będzie. Taki guzik. Dojeżdżam do doliny z pasterzami. Wyciągam bidony i idę w stronę budynków. Przede mną pojawia się dziwna pani z wysuniętymi górnymi zębami. Wyglądała co najmniej niecodziennie. Pytam się o wodę. Słyszę „no”. Patrzę dookoła, widzę kozy. Przecież to gdzieś tą wodę do picia ma, nie? Znowu pytam o wodę, wodząc palcem po dolince. Słyszę „si” i wskazanie palcem. Tam faktycznie woda była, a filtr poszedł w ruch. Bez filtra to chyba bym nie polecał pić.
Znowu w górę. 500 metrów, przerwa i abarot. Z naprzeciwka jechało kilka samochodów, jedyny ruch na drodze. Pozdrawiali mnie, a za kierownicami widziałem te same wystające zęby. Chów wsobny?
Powyżej 3000 metrów zaczyna się płaskowyż i dużo niższa temperatura. Rozstawiam się z namiotem, gdy zachodzi słońce.
Śpi się rewelacyjnie, choć z rana worek z wodą to bryłka lodu. Teraz wiem po co robią go czarnym. Ostatnie metry wchodzą powoli i melduję się na przełęczy powyżej 3500 metrów.
Teraz zjazd w dół. Współczuję tym, którzy obierają odwrotny kierunek. Teoretycznie mam jeszcze trochę zapasu jedzenia, ale nie mam ochoty jechać w stronę kopalni.
W dół znowu daje znać wiatr. Za niektórymi zakrętami podmuchy zwalniają mnie do zera. Trzeba się namęczyć, by spaść o te kilka metrów.
Docieram do krzyżówki dróg w Alto del Carmen. W spożywczaku kupuję Coca-colę, na osłodę po tej drodze. Wypijam kilka łyków i jadę dalej. Jak się potem okaże, ominę miejscówkę przy zbiorniku La Higuera, a butelkę z napojem zgubię, przez złe przypięcie bagażu. W dodatku wieziony blok z migdałami okazuje się blokiem z orzeszkami ziemnymi ( niejadalnymi dla mnie). No, ale jestem już przy Vallenarze, w regionie Atakama.