Wyjeżdżałem w deszczu z Ułan Bator, mocno boczną drogą. Na północ od miasta rozciągają się porośnięte lasem góry. Im wyżej, tym przedmieścia, z radosnego pierdolnika, zamieniają się w germańską wioskę w górach. Gdy siedziałem w sklepie i wcinałem pierożki, zagadał do mnie gość, który pracował kiedyś w Szwajcarii. Sądząc po zabudowie, to nie on jeden :)

Zjechałem z asfaltu i zaczęła się zabawa. O ile w górę przełęczy dało radę podjechać, to zjazd był masakrą. Najgorszy typ błota, śliski i oblepiający opony. Zanim zjechałem w dół, zaliczyłem trzy gleby. Droga stała się totalnie nieprzydatna, więc wybierałem trasę na przełaj. Wolno, ale mniej błota. Kręciłem się przez trzy dni doliną rzeki, wzdłuż linii kolejowej, bocznej odnogi kolei transsyberyjskiej. Mnóstwo wody, z dołu i z góry. Chlup, chlup w butach, ale i tak byłem ucieszony, bo po trzech dniach przerwy już zaczęło mnie nosić :) Ogółem, konsekwencją przeprawki było:

  • urwanie się kawałka wózka tylnej przerzutki
  • trytytek na których wisiała sakwa
  • spalenie dwóch par klocków.

Przerzutka, o dziwo, dalej działa, łańcuch spada tylko na jakiś strasznie głupich przełożeniach. A sakwa? Wisi przywiązana sznurem do bagażnika. Tym sznurem, którym miałem obwiązany karton w samolocie (dzięki Tato!)

Kolejnym ciekawym punktem na trasie jest Erdenet, chyba najbardziej uprzemysłowione miasto w Mongolii. Fabryki, socjalistyczne motywy, blokowiska. Mimo tego, podobało mi się. Sam się dziwię.

Asfaltem pociągnąłem przez parę przełęczy, aż do Moron. Na północ stąd znajduje się bodaj największe jezioro Mongolii, Hovd, taki mały Bajkał. Pojechałem nad jezioro i pociągnąłem tygodniową pętelkę na zachód od niego. Wszystko jest, tajga, step, góry, bagna. Nawierzchnia też każda – błoto, brody, żwir, kamienie. No, ale w Tsagaannuur spotkałem Priusa, który jakoś musiał tam dojechać i z samolotu go nie zrzucili :) Prius to w ogóle ciekawa sprawa, jeździ tutaj tego masa. Po gównianych drogach i na paliwie, które ma góra 92 oktany.

Droga z Tsagaannuur jest naprawdę ciężka, mi zajęła 4 dni. Może była by trochę lżejsza, ale delikatnie mówiąc, to nie jest najcieplejsze miejsce w Mongolii. Jeśli ten kraj kojarzy się wam tylko z Gobi i palonym słońcem stepem, to należy trochę zweryfikować informacje. Tutaj gdzie jestem, wieje zimny wiatr, pada prawie codziennie, gdzie niegdzie jest jeszcze śnieg. Do tego droga przecina brody dosyć często, więc trzeba przyzwyczaić się do wody w butach. Po brodzie nie da się tak po prostu przejechać, bo na dnie są wyślizgane kamienie, pewna wywrotka. Raz wpadł mi rower do rzeki, z sakwą z ciuchami. Oczywiście, sakwy wodoszczelne nie są już od dłuższego czasu. Tylko jeden ciuch z środka pozostał suchy, a była to… puchowa kurtka! Tak, puch hydrofobowy naprawdę działa i przydaje się. Jak będę miał za dużo pieniędzy, to kupuję śpiwór wypełniony tym cudem. Wizja śpiwora, który jest ciepły niezależnie od warunków, jest wysoce kusząca.

Trochę wykończony łapię odpoczynek w Moron. Co teraz? Czeka mnie około 2 tygodni drogi do zachodniej Mongolii. Po drogach różnych :)

Udało mi się znaleźć na chwilę towarzystwo, w postaci Chińczyka, który jedzie wzdłuż wybrzeża. Było to o tyle fajne, ze mogłem z nim pogadać w inny sposób, niż na tylko migi. Dojechaliśmy razem do miasta Shanhaiguan, gdzie znajduje się jedna z końcówek wielkiego chińskiego muru. Całe miasto to stara twierdza, ale tutaj nigdy nie wiadomo, co jest zabytkiem, a co kopią wykonaną na nowo. Częściej spodziewałbym się tego drugiego.

W tym właśnie miejscu rozdzieliliśmy się, a ja uciekłem w góry. Chwilę potem miałem kolejną ulewę nad głową. Tutaj jak już zacznie padać, to pada aż do nocy. Generalnie, to jest tu przed porą deszczową, wszystko jest wyschnięte i nie ma tyle wody, co w górach wschodniomandżurskich. Roślinność też jest inna, pełno tutaj sadów, drobnych krzewów. Przypominają mi się Bałkany.

Przyjechałem się do Chengde, miasta pełnego zabytków. Nie lubię zwiedzać wnętrz, więc tylko objechałem całość i uciekłem od tego, bądź co bądź, dużego miasta. Trochę na zachód, a następnie na północ, znajdują się góry, które są bramą na step. Step też nie wygląda już tak, jak kilka lat temu. Rząd chiński realizuje projekt zalesiania tych obszarów, jako ochrony przed pustynnieniem. Mi bardziej przydały się drzewa, jako ochrona przed wiatrem, który potrafi dać się tu we znaki. Tak poza tym, to całkiem fajne tereny do jazdy. Jak ktoś lubi patrzeć w przestrzeń i mieć ciszę, to może tutaj zajrzeć, nie jest to zbyt daleko od Pekinu.

Pierwsza awaria, wczoraj wyjmowałem dwa druty z opony. Mondiale nie bardzo lubią błoto, ale po piachu idą jak potrzeba. Spodziewam się więcej tego drugiego.

PS. Widzę, że jest problem z obrazkami, ale na to będę mógł coś poradzić dopiero w Ułan Bator.


Przedarłem się przez wszystkie zielone pagórki i dotarłem do zatoki Bohajskiej nad Morzem Żółtym. Płasko, a droga tłoczna i zwykle mało przyjemna. Na szczęście jeszcze nie wszystko zabudowano i są spore fragmenty bez tłumów. Ogółem, styl budowlanki wygląda na połączenie spekulacyjnej bańki i barejowskiego misia. Budynki mieszkalne po środku pola ryżu, przy wiertni naftowej? Tak właśnie wygląda delta jednej z większych rzek w Chinach.
Jutro odbijam z powrotem w góry, jak na razie kondycja dopisuje i jeszcze niczym poważnie się nie strułem. Brakuje mi możliwości dorwania jakiegoś normalnego pieczywa, już łatwiej napić się Hefeweizena, niż zjeść chleb. Co do opowieści o ostrości potraw, to są nieco przesadzone. Tylko raz dostałem coś, co faktycznie było cholernie ostre. Co mnie najbardziej wnerwia? Nie ruch uliczny i kierowcy. Wnerwiają mnie wszelkie pojazdy ze szczekaczkami, z których leci zapętlony chiński głos z reklama tego, co jest w pojeździe. Dźwięki tych dziadostw wywołują u mnie żądzę mordu. Jak ma się pecha, to będzie takie coś jeździło ze wsi do wsi, akurat tą samą drogą, co i my. PS. ostatnio zjadło ogonki z wiadomości, teraz powinny przejść.
Na razie wszystko zgodnie z planem. Wylądowałem w Pekinie i spędziłem dzień ze Scottem z Warmshowers. Poza oczywistym faktem, ze miasto to moloch, nie wygląda wcale tak źle, jak to sobie wyobrażałem. Jest zielono i dość schludnie, nie ma porównania z prowincją. Ponadto trafiłem na czyste, błękitne niebo, gdy odjeżdżałem już takie nie było. Co do chińskich kolei, to też bedzie wymagało komentarza po powrocie. Jest nieco dziwacznie. Wszelkie dziwactwa potęgują się, jeśli nie znasz słowa po chińsku. Wytłumaczenie na stacji benzynowej, że chce paliwo do kuchenki, udało się dopiero za 3 razem. Tak serio, to czasem łatwiej znaleźć kogoś z angielskim w mandżurskiej wiosce, niż w mieście. Dojechałem do Jilin i jestem gdzieś z grubsza za Fusongxian. Zielone wzgórza, ale jak pojedzie się w wyższe góry, to i śnieg się znajdzie. Z awarii, zauważyłem rysy na karbonowej sztycy, szybko się jej pozbyłem. Ponadto w transporcie pękł hak sakwy. Na razie zastępstwo w postaci dwóch trytytek daje radę. „Zgubiłem” też śruby od tarcz, schowałem je tak dobrze, że znalazłem je dopiero następnego dnia. Pozdrowienia dla zlotu podrozerowerowe.info, bawcie się dobrze!