Przez pustynię

Obecnie jestem w Ułan Bator, ale zanim tu dotarłem, musiałem przebrnąć przez pustynie i półpustynie Mongolii wewnętrznej i zewnętrznej.

Największym przeciwnikiem jest wiatr. Ogółem, w Chinach prawie zawsze wieje. Jednak tutaj nie ma tu zbyt wielu przeszkód terenowych, więc powietrze ma gdzie nabrać prędkości. Kierunek wiatru? Z grubsza każdy. Potrafi zmienić się w ciągu kilku minut. Ja jednak nie musiałem się stresować, bo miałem spory zapas czasu na wizie. Mogłem zatem spokojnie walczyć z wiatrem. Przez Chiny jazda szła bez przeszkód, zupełnie nie jak u kogoś, kto ostatnie miesiące przesiedział za biurkiem.

O ile tereny przy górach są faktycznie zielone, to im dalej w głąb lądu, tym bardziej sucho. Poza miastami oczywiście. Sadzi się bardzo wiele zieleni i marnuje wiele wody na jej utrzymanie. Niektóre są faktycznie ładne i zadbane, jak nie chińskie. Mongolia wewnętrzna ma to do siebie, że żyją tu nie tylko Hanowie. Jest sporo Mongołów i muzułmanów. Nowe jedzenie się pojawia. Piwo w muzułmańskiej knajpie? Wódkę też podają. Problem wahhabis?

Na drodze do granicznego miasta Erenhot spotkałem kolejnego chińskiego rowerzystę. Pojawił się jako punkcik na horyzoncie, który dogoniłem. Jedzie do Moskwy, ale nie zna rosyjskiego, a jego znajomość angielskiego ogranicza się do prostych słów. Pogadać z nim można przez translator :) Tłucze się na rowerze szosowym, co nie nazwałbym zbyt dobrym wyborem na to, gdzie się wybiera. Dociągneliśmy do miasta i mieliśmy dzień na nic nierobienie. 1 czerwca to bowiem święto narodowe w Chinach i granica nie działa. Oczywiście sektor prywatny wolnego nie ma, więc prawie wszystko jest dalej otwarte. Miejscówkę noclegową też mieliśmy fajną, miejski park, taki w środku miasta.

Z rana rozpoczęliśmy akcję przekraczania granicy. Jak to bywa na granicach na wschodzie, na piechotę i rowerem się nie da. Trzeba się zapakować na samochód, by przejechać na drugą stronę. Za 80 juanów od łebka, siedzieliśmy razem z poznaną Wietnamką na pace dostawczego iveco i czekaliśmy na resztę podróżnych. Po ok. 3 godzinach pojawia się spora grupka różnego sortu. Mamy Chińczyków, Mongołów, nawet jest rodzinka z Kanady. W ok. 15 osób upychamy się na podłodze i jedziemy kolejno na punkty kontrolne. Po przejechaniu całości, wypakowujemy się w Zamin-Uud. Wolność! Ludzie próbują wyciągać kasę z bankomatu. Tylko ja nie mam problemu i nie biegam po mieście. W największej dupie znaleźli się Kanadyjczycy, nic im nie działało. Jeszcze tylko łamanym rosyjskim pomagam w zakupie karty z internetem dla Chińczyka. Translator musi działać :) Ja muszę ruszać, mam 7 dni na przedłużenie wizy w Ułan Bator, on nie musi się spieszyć.

Następny dzień okazał się ciekawy. Deszcz na pustyni! Na szczęście, prawie cała droga jest asfaltowa. Inaczej wszystko byłoby nieprzejezdne. Jest też dodatkowa premia, wiatr w plecy. Przed Sainshand, dopada mnie ciężarówka. Widzę, że w kabinie siedzi znajoma twarz. Jednak chyba sobie poradzi i w Rosji. Proponują podwózkę i mi, ale wolę skorzystać z wiatru :) W mieście znajduję market. Jest polskie jedzenie, jest ruski kwas, jest normalny chleb! Wyjeżdżam za miasto, by w spokoju coś zjeść. Siadam przy bramie do miasta. Przy mnie zatrzymuje się auto, a kierowca daje mi opakowanie ciepłych pierożków. Miły gest, który daje mi energię, by przekroczyć tego dnia dwie stówki.

Następnego dnia po południu wiatr się odwraca, teraz mam go w twarz. W następnym mieście, Czoir, znowu spotyka mnie gościna Mongołów. Chciałem tylko zatankować baniak z wodą, a skorzystałem z prysznica, noclegu, kolacji i piwa :) Rodzina to ojciec strzyżący owce, małżonka nauczycielka informatyki i dwoje dzieci. Mieszkanie w Choir to bloki, które zostały po stacjonującej tu kiedyś sowieckiej dywizji. Ogółem to poznałem znacznie więcej osób tego wieczoru, ale kto był kim, ciężko mi było zapamiętać.

Ruszam rano, do wiatru w pysk doszedł deszcz i pizgawica. By uwolnić się od opadów jadę dalej, tam gdzie zaczyna być znowu zielono. Końcówka drogi do stolicy robi się ciekawa i górzysta. Problemem są ostatnie kilometry, w narastającym ruchu, który osiąga apogeum w centrum. Łatwiej poruszać się po chińskich miastach, naprawdę. Siedzę teraz w hostelu, w jurcie. Jutro walczę z biurokracją w Mongolii. Życzycie powodzenia.

Dodatek: W Saihantala miałem do wykonania ciekawe zadanie. Odebrać maila, wydrukować papiery, podpisać i wysłać do Polski. W Chinach żadna z tych czynności nie jest prosta i oczywista. O ile internet jest wszędzie (knajpy mają go pod dostatkiem), to nie da się skorzystać z wielu rzeczy bez posiadania VPN. Warto więc skonfigurować sobie działający tunel przed wyjazdem. Wydrukować papiery? Prawie w każdej większej miejscowości jest drukarnia. Jak tam trafić? Idziecie przez ulicę zaglądając do lokali i pytacie się, czy ktoś zna angielski. Prędzej, czy później, ktoś się trafi, przynajmniej ogarniający translator. Co do translatora, są różne. Ten od google jest do jajec, nie dogadacie się. Po drugie, w trybie online nie zadziała (patrz blokada internetu). Jak już kogoś traficie, to zwykle okazuje się, że drukarnia jest tuż obok. Poczta chińska to podobnie ciężki temat. Ja próbowałem na migi przetłumaczyć, ale nie szło. Cierpliwie poczekałem, aż ściągną kogoś kumatego.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.