W nocy trochę padało, więc nie śpieszyło mi się ze wstawaniem. Ruszyłem spokojną drogą X030 na południe. Drogi z prefiksem X są zwykle najlepszą dostępną opcją, ruch minimalny, a stan utrzymania całkiem względny. Droga przecina rolnicze tereny w pobliżu zalewu na rzece Songhua i kilka wiosek.
Zabezpieczyłem urwany hak sakwy trytytkami i ruszyłem w drogę.
W pierwszej wiosce, szukałem czegoś, co przypomina pieczywo, na daremno. Chleb, w europejskim rozumieniu tego słowa, widziałem tylko w Pekinie. Tak to są na półkach tylko ciasta drożdżowe. Wiele rzeczy, które są dosyć powszechne w Europie, są nieosiągalne lub bardzo drogie (sery, czekolada). Udało mi się przemycić w bagażu rejestrowanym trochę jedzenia np. węgierskie salami. Jest dostępnych dużo słodyczy, choć większość to strasznie przetworzone wynalazki. Ja upodobałem sobie na przegryzki chińską wersję czegoś, co Rosjanie nazywają smokwą (i nie chodzi tu o figi). Dostępne w wersji porzeczkowej w prawie całych Chinach.
Najlepiej wychodzi stołowanie się w przydrożnych barach. Jakość i cena serwowanych posiłków zupełnie nie zależy od subiektywnej klasy lokalu. Ceny zawierają się zwykle w okolicach 20-25 juanów za dość solidne porcje jedzenia. Jeśli wybierałbym się tylko do Chin, to kuchenki bym ze sobą nie brał, to bez sensu.
Gdy wyjeżdżałem z Pekinu, ostatni raz zajrzałem na prognozy pogody. Nad morzem japońskim umieścił się mały tajfun, którego odpryskami kilka razy oberwałem. To nie są zwykłe deszcze, po takim czymś pierwszego dnia padł mi zegarek oraz licznik. Jak już zaczyna tutaj padać, to do następnego dnia nie ma co oczekiwać poprawy, trzeba jechać dalej. Zwłaszcza, że wiza krótka.