Do Erenhot prowadzi jedna, dwupasmowa droga. Służby czyszczą ją regularnie z nawiewanego piachu. Około 100 km przez pustynię.
Podczas jazdy dostrzegam przed sobą biały punkcik. Dość łatwo go doganiam.
Zagaduję do niego po angielsku, ale za cholerę się nie rozumiemy. Wyciąga telefon z translatorem, jest to jedyna metoda, żebyśmy mogli się porozumieć. Ma dziwną manierę robienia fotek wszystkiemu, trochę jak stereotypowy azjatycki turysta. Potem dowiem się, że prowadzi coś w stylu audycji na żywo przez WeChat (chiński komunikator). Ten program ma jedną ważną, ale naprawdę zajebistą funkcję. Obie strony mogą kliknąć na wiadomości opcję „translate”.
Obaj jedziemy w tym samym kierunku, bo gdzieżby indziej (jak w sławetnej scenie z windą). Do miasta dojeżdżamy jeszcze za dnia. Nowy towarzysz ma jeszcze sprawę do załatwienia. Wysłał sobie ciepłe spodnie do punktu kurierskiego. Zaraz potem możemy wybrać się na jakąś kolację. Zanim jednak usiądziemy w knajpie, napatoczyliśmy się na parę francuzów, którzy obrali przeciwny kierunek. Jednak na moje stwierdzenia pt. „luźna droga, 100km przez pustynię, w sam raz na jeden dzień”, reagują powątpiewaniem. Cóż, po drugiej stronie granicy realia są trochę inne.
Teraz czas na nocleg, tradycyjnie chciałem się rozstawić na pustyni. Na co zobaczyłem na translatorze „choć, znam fajne zielone miejsce”. Oto ono.
Środek parku w centrum miasta? Nie ma lepszego miejsca. Jest bieżąca woda, toalety. To, że obok łażą ludzie nikomu nie przeszkadza. Dodatkowo nowy kolega jest nieco uzależniony od prądu, więc zostawia baterie do naładowania w pobliskim warsztacie.
Rano, po zwinięciu bagaży możemy zobaczyć na ulicach spore poruszenie. Dzisiaj jest międzynarodowy dzień dziecka, święto narodowe w Chinach. W każdej szkole odbywają się z tej okazji różne imprezy, na które udają się rodzice. Sektor państwowy ma wolne, a prywatny jak kto chce (czyli zwykle działa). W związku z tym granica nie działa, a my mamy dzień na odpoczynek. Przy okazji towarzysz załatwia sobie naprawy w rowerze. Ma lekki luz na suporcie, który próbuje zlikwidować. Niestety jedyna dobra metoda, to wymiana łożysk. Pokazuję mu luz na tylnym kole, który zauważyłem jakiś czas temu, ale nie powiększa się. To przez to będę miał potem problem. O ja durny!
Przy okazji nabywam zapasowe rękawiczki, bo w obecnych pojawiła mi się dziura w jednym z palców (jeżdżę w pełnych). Próbujemy jeszcze dostać przejściówkę na europejskie gniazdko, ale marnie to idzie. Można kupić ładowarkę, ale przejściówki ni cholery.
Na obiad udajemy się do innej knajpy, w której zamawiam standard (czyli bakłażana na słodko). Dodatkowo, kucharz w gratisie daje mi bonus, podsmażaną kaszankę w plastrach. Jakbym chciał ją zamówić w normalny sposób, to za cholerę nie wiedziałbym jak.
Noc standardowo w parku, a następnego dnia, po śniadaniu, ruszamy na granicę. Granicy nie można przekraczać w inny sposób niż samochodem. Czekamy na marszrutki, które zajmują się tylko i wyłącznie wożeniem ludzi przez granicę.
Po chwili pojawia się spory dostawczak, który przewozi zbiorniki na wodę. Za 80 juanów od łebka decyduje się zabrać nas i rowery. Musimy jednak poczekać na więcej chętnych, bo tylko z nami nie chce jechać. Oprócz nas dwóch, jest tylko Wietnamka, która trochę nam pościemniała, że jest z Filipin (czemu?). Po jakiejś godzinie pojawia się ekipa, która przyjechała z pociągu. Wraz z bagażami, w środku robi się dość ciasno. Wszyscy na pakę i jedziemy na przejście. Łup, łup, parę progów zwalniających i wysiadamy do odprawy. Przepastny budynek przejścia wygląda trochę jak nowoczesne muzeum. Jest nawet wielka makieta na środku. Przy okazji oczekiwania, można trochę pogadać z innymi podróżnymi. Jest rodzina z Kanady, Chińczycy i Mongołowie.
Wypełniam karteczkę migracyjną, pomimo pierdół wypisanych na jej odwrocie, m. in. o obowiązku meldunkowym, nikt nie czepiał się tego, że nawet dnia nigdzie zameldowany nie byłem. Odprawa idzie sprawnie, prześwietlają bagaż podręczny, ale to co zostawiliśmy na pace busa, już nie. Zabawne.
Po Mongolskiej stronie kolejna papierologia, ale też sprawnie. W międzyczasie czytam różne dziwne informacje na ścianach, np. o wirusie Zika, czy o wystrzeganiu się podróbek baterii. W budynku przejścia jest bankomat, robię próbę i wyciągam trochę kasy. Mi działa. W przeciwieństwie do Kanadyjczyków, którzy nie mogą wyciągnąć żadnego banknotu ze ściany płaczu. Czemu? Spora część banków domyślnie blokuje transakcje w różnych dzikich krajach. Ja się wycwaniłem i przed wylotem zgłosiłem w moim banku, że proszę uprzejmie o nieblokowanie mi wypłat w wymienionych przeze mnie krajach.
Jeszcze jedna podwózka busem, za teren przejścia i można wyjść na wolność. Ledwie kilometr, a jaka zmiana. Tutaj już nie ma niczego zielonego, a pojazdy cofnęły się w czasie o jakieś 20 lat. Jest też zmiana pozytywna. Przez dłuższą chwilę gapiłem się na celniczki idące na przerwę. W całych Chinach nie widziałem tak pięknych kobiet.
Idziemy grupką w stronę dworca, tutaj większość będzie czekała na pociąg. Wraz z towarzyszem idziemy do sklepu, w celu nabycia karty SIM. Pytam się sklepowej, czy umie to coś po rosyjsku, na co zaczyna kręcić głową. Kurna, będzie ciężko. Niezrażony kontynuuję dalej po rosyjsku, jednak coś rozumie, tylko nie specjalnie ma ochotę rozmawiać w tym języku. Udaje się załatwić dla kolegi kartę SIM i nabicie pakietu internetowego.
To teraz ja idę na zakupy. Jest chleb! Jest również kwas chlebowy, ale mylą mi się butelki i biorę wielką butlę piwa. Kiepski napitek na pustynię, ale przyznam, że to było jedno z lepszych piw, jakie nabyłem w Mongolii.
Na razie żegnam się z chińskim kolegą, ja muszę dotrzeć do Ułan Bator w 7 dni, by przedłużyć wizę, a on nie musi się spieszyć. Jest już grubo po południu, ale uda się jeszcze wykręcić stówkę, przy silnym, bocznym, huraganowym wietrze.