Przez pustynię

Na noc odbijam od drogi i chowam się z namiotem w obniżeniu terenu, byle nie wiało. W końcu to pustynia. Rano okazuje się, że przewidywania co do pogody można sobie darować. Leje deszcz! Całe szczęście, że jest już asfalt, bo ziemia zamieniła się w błoto. Czas ubrać kurtkę i jechać do Sainszandu.

Chwilę po starcie zauważam przydrożną jurtę, z której ktoś mnie woła. Podjechałem, dwóch pasterzy na migi pyta się, czy czegoś nie potrzebuję. Korzystam z okazji i proszę o wodę do bidonu, na wszelki wypadek.
Podczas jazdy otrąbiła mnie ciężarówka, która po chwili zatrzymała się na poboczu. Jak się okazało, mój chińczyk złapał podwózkę. Musiałem się mocno zapierać, żeby mnie nie władowali na pakę. W końcu to wyprawa rowerowa, a nie autostop :)

W końcu, na horyzoncie, pojawia się wzgórze, a wokół niego miasto, zupełnie jak w filmach postapokaliptycznych. Zbiór parcel na stepie, wbudowanych z tego co było, z małą domieszką posowieckiego budownictwa.  No, ale to jedno z większych „miast”, są nawet skrzyżowania z sygnalizacją. Jest nawet supermarket, duży. W środku łapie mnie spore zdziwienie, dużo znajomych etykiet polskich produktów. Jak się potem okaże, niektóre z nich są tutaj tak powszechne, że w każdym wsiowym sklepiku po środku niczego, będą na półce. Górą zostają korsarze, polski hit eksportowy
Obkupiony jadę za miasto, by coś zjeść. Zatrzymuje się przy bramie do miasta, która służy mi za osłonę przed wiatrem. Pizga i wieje.
Jazda przez Gobi. Leje. Gdy wcinam kanapki podjeżdża samochód, w którego wysiada gostek i podaje mi pudełko z ciepłymi pierożkami z baraniną (buuz). Życzy mi miłej podróży i odjeżdża. Co by nie mówić, w tej pizgawicy była to rewelacyjna porcja energii.  Chwilę po odjechaniu z postoju, wiatr zmienia kierunek i zaczyna dmuchać w plecy. Korzystając z okazji, udaje się przejechać ponad 200 kilometrów.

Następnego dnia pogoda stała się nieco przyjemniejsza. Do momentu, kiedy dojechałem do Czoir. Gdy minąłem granicę miasta, zerwał się niewiarygodnie silny wiatr, centralnie w pysk. Walka była bezcelowa, zjechałem w bok do centrum miasta. Zacząłem szukać jakiejś jadłodajni, ale wszystko wydawało się zabite dechami. Zainteresował się mną lokalny żulik, pogadaliśmy na migi. Zaprowadził mnie najpierw do jakiegoś zamkniętego przybytku, a potem do otwartej stołówki. Wsunąłem dwudaniowy obiad, w tym pierwszy raz najbardziej baranią zupę. Rosół z baraniny, z kawałkami baraniny oraz z pływającymi pierożkami, z baraniną. Uff, ta różnorodność.

Podjechałem jeszcze do sklepu, żulik zażyczył sobie, żebym dołożył mu się do flaszki. W sumie mi pomógł, więc dostał parę groszy. Gdy pakowałem zakupy do sakw, przy sklepie pojawił się lokalny rowerzysta. Zamienił słowo z żulikiem, a potem spojrzał na mój rower i pokazał na niebieską przepaskę, którą miałem przyczepioną do sakw. Potrzebowałem jeszcze zapasu wody. Pokazał mi na migi, żeby pojechać za nim. Niewiele myśląc, ruszyłem w podmiejskie podwórka. Wjechał za odsuniętą bramę, na swoją działkę.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.