Następne 30-40 km jazdy były okupione sporym wysiłkiem, ale wyjechałem poza strefę opadów. Teoretycznie tutaj jest już step, ale ostatnia susza sprawiła, że pierwsze kilometry przypominały bardziej pustynię. W zasięgu wzroku zaczęły się pojawiać zwierzęta. Po drodze minęła mnie część familii, która pojechała sprzedać wełnę w stolicy.
Im bliżej stolicy, tym bardziej zielono, górzyście i tłoczno. Stolica leży w kotlinie między górami, na wysokości 1300m. Droga dojazdowa to w dalszym ciągu jednopasmowa asfaltówka, która po dojechaniu do granicy miasta robi się bardzo tłoczna. Jazda po mieście to już prawdziwa tragedia, zwłaszcza obładowanym rowerem. Już w chińskich molochach jest lepiej z kulturą, naprawdę.
Prawie 700km drogi od granicy pękło w 3,5 dnia, nie jest źle. Mam trochę czasu, by odpocząć i nabrać świeżości.
Skierowałem się prosto do poleconego mi hostelu, byle szybciej zwinąć się z drogi. Hostel Gana, położony przy największej buddyjskiej świątyni w mieście, oferuje nietypowe warunki. Najtańszą opcją, która wraz ze śniadaniem kosztuje zawrotne 6 dolarów, jest miejsce w pięcioosobowej jurcie na dachu dwupiętrowego budynku. Widok na miasto w komplecie. Rower można wprowadzić do piwnicy.
Następnego dnia widzę wiadomość na WeChat. To mój chiński kolega dotarł do miasta, pewnie z pomocą jakiejś podwózki. Nakierowuję go do hostelu. W budynku poznajemy jeszcze parę z Szanghaju i jednego gostka z Hongkongu. Ten też ma nietypową historię. Jedzie do dziewczyny w Rijece (Chorwacja), przy pomocy kolei transsyberyjskiej. Te miasto to bardzo popularny przystanek po drodze. Zmawiamy się razem i piątkę obstawiamy całą jurtę na polsko-chińsko.
Umawiam się jeszcze na kawę z mieszkającymi tutaj Polkami, by zasięgnąć trochę informacji. Dodatkowo to jedna z niewielu okazji, by napić się prawdziwej kawy w tej części Azji. Jednak niektórzy po mongolistyce zostają z tymi wielbłądami ;)
Zwiedzać i chodzić po mieście zbytnio mi się nie chciało. Jest to dosyć ciężki sport, bo miasto jest permanentnie zakorkowane. Wszyscy stoją i trąbią. Chodników też nie ma zbyt wiele. Ograniczyłem się tylko do zwiedzenia kilku okolicznych kwartałów i pobliskich jadłodajni. Obok blokowisk luksusowe hotele, a kawałek dalej parcele z płotkiem z byle czego i jurtą po środku. Kontrasty spore, ale jedyne co spaja wszystkie te miejsca, to fakt, że zawsze jest coś zrobione „na odpierdol”.
Ostatnia czynność, którą muszę załatwić, przedłużenie wizy. Koszt to ok. 110 000 MNT za 30 dni i to jest maks, co dają. Spis czynności jest dosyć prosty:
- Udajemy się do Immigration Office, niedaleko lotniska w UB. Jest to obok dużego stadionu, ten ciężko przegapić.
- Potrzebujemy ksero paszportu i zdjęcie. To pierwsze mogą nam zrobić za jakieś 1600 MNT, czyli ok 3 zł
- Wypełniamy formularz, po angielsku. Fragment z miejscem zamieszkania olewamy, słowa tent i bicycle starczą, aby ominąć meldunek.
- Piszemy podanie, po angielsku. Spokojnie, i tak nikt go nie czyta. O bardziej zaawansowany angielski nie podejrzewajcie urzędników.
- Idziemy do okienka, mówimy o ile dni chcemy przedłużyć, wypiszą nam cenę na formularzu.
- Idziemy zapłacić do banku, jest w tym samym budynku.
- Z potwierdzeniem udajemy się do okienka, zostawiamy papiery i czekamy na rozpatrzenie.
- Dostajemy dwie pieczątki do paszportu, które są przedłużeniem wizy.
Całość zajmuje nie dłużej niż pół godziny. Nie mniej jak wychodziłem, było już więcej ludzi. Także pójście z rana to dobry pomysł. Urząd jest czynny od 8.30.
Po załatwieniu papierów, zafundowałem sobie wejście na wzgórza okalające miasto.
Przejrzystość niczym w grodzie Kraka. Gdy przestaje wiać, smog zaczyna wisieć nad miastem. Proekologiczne inicjatywy to dotowanie pojazdów hybrydowych przez rząd. Jest tutaj pełno sprowadzonych z Japonii samochodów z kierownicą z prawej strony. Ponoć srogie zimy nie robią na nich wrażenia, podobnie jak rosyjskie paliwo o niskiej jakości (większość stacji oferuje maksimum 92 oktanowe paliwo).
Najbardziej smrodzą stare autobusy miejskie, które lata świetności mają dawno za sobą. Czarny dym snuje się za prawie każdym.
Pomimo tego, że to czerwiec, zbyt ciepło nie było, a niebo zasnuły gęste chmury z deszczem. Miasto nie nadawało się do siedzenia (jak z resztą każde w Mongolii). Następnego dnia po przedłużeniu wizy pożegnałem się z chińskim towarzystwem i ruszyłem w drogę, ale z dala od zatłoczonych wyjazdowych dróg ze stolicy. Minął dopiero miesiąc podróży, a prawdziwa przeprawa zacznie się już niebawem.
A co tam u mojego Chińczyka? O ile dobrze zrozumiałem, miał zamiar wybrać się północną drogą, jak i ja. Jadąc na oponach szosowych, szacuje, że maksimum co mógł przejechać na kołach, to do miasta Murun. Miał dwumiesięczną rosyjską wizę i zaklepany bilet na wrzesień z lotniska Szeremietiewo. Jednak mocno nie doceniłem skali jego przedsięwzięcia, bo po przyjeździe do domu, na Facebooku pojawiło mi się to zdjęcie. Co było dalej? Nie szukałem.