Byle dalej od Ułan Bator

Przemieszczanie się po Ułan Bator to mało przyjemna rzecz, więc chcąc sobie oszczędzić nerwów, zaplanowałem, że do drogi w stronę Darhan dostanę się „skrótem” przez góry. Pozostało wybrać odpowiednią dolinkę, która schodzi do miasta i wybrać się w górę.

Jak na czerwiec, pogoda wcale letniej nie przypominała. Przed moim przyjazdem panowała susza, ale było już po niej śladu. Deszcz i temperatura nie przekraczająca 10 stopni nie zapowiadały przyjemnej przeprawy. Dłużej odpoczywać nie miałem jednak zamiaru. Powoli, tłocznymi ulicami przebijałem się na północ. Na chodnikach sprzedawano małe worki z węglem i szczapami drewna, którymi palą ludzie w jurtach. Namioty są tutaj stawiane na ogrodzonych byle czym kawałkach gruntu.
Jednak im dalej w górę, tym krajobraz zaczął się zmieniać. Ruch pojazdów zaczynał zamierać, a zamiast jurt, pojawiały się gęściej porządniejsze zabudowania. Na horyzoncie pojawiły się też drzewa. Całość zaczęła mi się kojarzyć z jakimś starym kurortem górskim w Europie. Na rozstaju dróg, gdzie kończy się asfalt, ukazał się wiejski sklepik. Skoro za chwilę odcinam się od cywilizacji, to można jeszcze skorzystać z okazji. Sklepik szału nie robił, ale był mini barek. Gdy wcinałem pierożka, zagadał do mnie inny klient, po niemiecku. Jako, że ja po niemiecku to tylko „Ich spreche nicht deutsch”, to przeszliśmy na łamany angielski. Wytłumaczył mi, że kiedyś pracował w Szwajcarii. To wiele wyjaśnia, jeśli chodzi o krajobraz. Mam wrażenie, że nie tylko on jeden nabył stamtąd pewne wzorce.

Trochę popadało w ostatnich dniach, a droga zamieniła się w śliskie błoto


Po posiłku trzeba zjechać na mniej przetarty szlak. Przez pierwszy odcinek, od sklepu, jechały ze mną mongolskie dzieciaki. Jak zaczęło się błoto, zrezygnowały. Mimo tego, cały odcinek na przełęcz udało się podjechać. Na tej wysokości znajdowałem się już w chmurze, więc chciałem szybko zjechać. Droga szybko zaczęła się rozdzielać. Wybrałem jeden z wariantów, chwila zjazdu i jeb. Leżę. Próbuję się podnieść, ale nogi się rozjeżdżają. Błoto zamieniło się w śliską maź. Przy okazji upadku zrywam poprzednie mocowanie sakwy, która wisiała na trytytkach. Czas wygrzebać sznurek z bagażu i zamontować to bardziej trwale, stosownie do drogi. Całej tej zawiłej operacji przyglądają się krowy, nie często mają tutaj taką atrakcje. Udaje mi się ściągnąć rower na trawę, a potem podejść z nim na inną ścieżkę, wyższą i mniej śliską.

Którą drogę wybierać? W tych warunkach pogodowych polecam tą, która jest najwyżej. Większa szansa, że nie rozmokła.

Dalszą drogę postanowiłem oprzeć na linii kolei transmongolskiej. Naiwnie rozumowałem, że jeśli istnieje kolej, to musi istnieć jakaś możliwość dojazdu do niej w razie awarii, droga serwisowa, czy coś w tym rodzaju. Wymagało to jednak przejechania na drugą stronę rzeki, do wzgórz po przeciwnej stronie. O ile samą, jeszcze dość mikrą rzekę, dało się przejechać po starym moście, to już bagno, jakie zrobiło się wokół niej, nie za bardzo. Tutaj ziemia zmieniła się w lepką maź, która błyskawicznie zalepiała opony, a następnie otwory w ramie. Przejechane kilka metrów, a potem wygrzebywanie błota ręką. No i tak kilkanaście razy, w zależności od tego, czy jechałem po twardszym, czy trochę mniej twardym błocie. Udało mi się w końcu dopchać do przepustu pod torami, gdzie chodzą zwierzęta. Kolejny raz krowy miały ubaw.
Po drugiej stronie były już żwir i skały, znaczniej bardziej przyjemny teren. Ba, załapałem się nawet na kawałek asfaltu, który wylano do wioski Batsumber. Jedyny odcinek, żeby rozpędzić się i zrzucić część błota z roweru. Kawałek za wioską znalazłem stosowny pagórek na namiot.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.