Nordkapp – zdobycie przylądka

Koniec preludium, czas na właściwe danie.

poranek na Mageroyi, jeszcze są jakieś nadzieje na ładną pogodę.

Rano wszystko zaczyna się dobrze, śniadanko z Francuzami, pożegnanie i lekka droga do Honnigsvag z przebłyskami słońca. Na razie nic nie zwiastuje katorgi.

Za miastem, na pierwszym podjeździe rozpoczyna się moja droga do piekła. Jeśli zastanawialiście się kiedyś, gdzie trafiają dusze podróżników, to jedno z miejsc, które mogą kandydować do tego miana, jest właśnie tutaj.

Pogoda? Przejebana. Najcięższe kilometry w życiu to najlepsze określenie.

Praktycznie zerowa widoczność i wiatr zwalający z roweru. O dziwo słyszę lądujący samolot. Każdy mijający pojazd powoduje turbulencje, więc słysząc za sobą silnik zatrzymuję się, zaciskam klamki i czekam na podmuch. Na pierwszym parkingu chowam się za śmietnikiem i zmieniam ciuchy na bardziej pancerne. Chwila przejaśnienia w zagłębieniu terenu i znowu do piekła. Ostatnie 2-3km już tylko prowadzę, jazda jest niemożliwa. Mijam bramki i jestem na terenie centrum turystycznego. Widzę rozbite za niewielką osłoną namioty, niesamowite, że jeszcze się trzymają. Idę się ogrzać do centrum. Pozwiedzałem, pożegnałem francuską parę raz jeszcze i zjadłem porządne drugie śniadanie. Dostaję cynk, że poprawa pogody szykuje się dopiero na niedzielę, a mamy czwartek. Trzeba stąd jak najszybciej wiać.

w końcu, nie bez problemów, dopchane pod monument. Moment, w którym wiatr podrywa rower do góry i wywala mnie na ziemię był naprawdę słaby.

 No, ale zdobycie Nordkapp nie liczy się, jeśli nie masz fotki z tym pieprzonym globusikiem, koniecznie wraz z rowerem. Nastąpił tutaj delikatny problem z realizacją tego zadania, musiałem dopchać rower tam, gdzie inni ledwo stali na nogach. Metodologia prosta, czekasz na chwilę słabszego wiatru, posuwasz się do przodu, a gdy zaczyna urywać głowę klamki do oporu i starasz się nie odlecieć. W pewnym momencie i to nie pomogło, wiatr podrywa mi do góry koło i rzuca mną o ziemię. Przednia torba odpina się z mocowania i otwiera, a zawartość rozwiewa się na wietrze. Ogarnia mnie uczucie totalnej beznadziei, bo wydaje mi się, że właśnie wszystko straciłem.

Jednak nie, okazuje się, że ktoś ze stojących w pobliżu złapał mój notatnik, kto inny czapkę. W rezultacie straciłem tylko filtr polaryzacyjny, licznik dorobił się głębokich rys, a teleobiektyw dostał solidną dawkę pyłu. Kasę prewencyjnie wsadziłem przed całą akcją do kurtki.

Pozbierałem się lekko, ale pod samym monumentem dalej nie jestem. Siedzę pod przewalonym rowerem i usiłuję się ogarnąć. Wtem zauważam drugiego kretyna, który robi to samo co ja. Wspólnymi siłami wpychamy obydwa rowery pod monument i cykamy sobie nawzajem fotki. Dosłownie na chwilę słabnie mgła, odsłaniając wzburzone morze. Długo nie sterczymy, również wspólnymi siłami ewakuujemy się za budynek centrum i mamy okazję chwilę pogadać. Imiennik, John, właśnie dziś przyleciał samolotem do Honnigsvag, tym samym, który słyszałem po drodze . Gadamy, po czym do środka zgarnia nas inny rowerzysta. Okazuje się, że jest ich tu całkiem sporo, ale większość czeka na lepszą pogodę, uznając jazdę w tych warunkach za szaleństwo. Wysłali nawet ekipę z plecakami, by uzupełnili zapasy jedzenia. Jednak wspólnie z Amerykaninem decydujemy się na ewakuację, bez względu na warunki.  Wizja spędzania tutaj nocy wydaje nam się gorszą opcją niż jazda. Wypychamy rowery aż do bramek, widzimy jak wiatr przewraca motocyklistę. Wspólnie podnosimy motocykl, po czym napieramy dalej w dół. Amerykanin próbuje jazdy bokiem, nawet nieźle mu idzie. Jemu udaje się jechać, ja jednak nauczony doświadczeniem staram się nie przeginać. Pcham najbliższe parę kilometrów.

Gdy żartowaliśmy sobie po udanej akcji z monumentem, któryś z nas rzucił, że przecież warunki nie są złe, może jeszcze padać. Nie trzeba się szczególnie domyślać, oczywiście zaczęło padać. Padać bokiem oczywiście. Siekany deszczem na zmianę pcham i jadę. Widzę ciężarówkę, która buja się na drodze. Gdy dostaje wiatru w plecy na zjeździe, z łatwością przebijam próg 70km/h. Używam hamulców, by spowolnić zjazd. W końcu dobijam do Honnigsvag. Uzupełniam zapasy w sklepie, odradzając innym rowerzystom pomysł, by jechać tam dzisiaj.

Wracam się pod tunel, do parkingu. Tym razem nie ma tam nikogo oprócz mnie i wiatru. Wrzucam mokre ciuchy na grzejnik, rozbijam namiot, przywiązuję go do budynku toalet i spędzam noc miotany podmuchami.

Najcięższe kilometry w życiu to właśnie ten dzień. Trochę się nakląłem, ale głównie w myślach, bo otwieranie ust było całkowicie bezcelowe.

Czy było warto? Cholernie warto. Właśnie po to się jeździ w takie miejsca.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.