Pora na mały powrót do przeszłości, relację z pierwszego wyjazdu z sakwami, który szumnie nazwałem wyprawą :) Niewątpliwie było to wyzwanie, praktycznie zero przygotowania, jakiegokolwiek ogarnięcia. Kupiłem najtańsze sakwy, najtańszy namiot (który przetrwał wiele), chiński palnik za grosze. Uzbroiłem rower w wygodniejszą kierownicę, torbę i pojechałem. Pierwsza setka w życiu przebita pierwszego dnia. Oczywiście dostałem w dupę, ale doświadczenie zbiera się powoli.
Całość wyciągnięta z odmętów nie działającego już serwisu, starałem się nie modyfikować tego bardziej niż to konieczne.
Start
Rano czekała mnie przejażdżka na pociąg do Lublina. Chłodno i mokro. Na dworcu spotkałem trójkę sakwiarzy jadących na Litwę. Chwilę pogadałem, jeden z nich pomógł mi zapakować się do pociągu.
Wysiadam w Lublinie, mżawka przyjemnie chłodzi, pierwsze kilometry idą błyskawicznie. Jakieś 40km za Lublinem jest parę wzgórz o większym nachyleniu, pierwsze na trasie. We Frampolu przerwa na obiad. Akurat pada, kiedy jem pod sklepowym parasolem. Dalej już tylko słońce, ale w lasach i na polach, masa wody po ostatnich intensywnych opadach. Jadę do Przeworska na kemping, najdroższy i w sumie najgorszy na trasie. Ostatnie kilometry się toczę, kolano siadło, mam także odciski na rękach.
W góry!
Wstaję z namiotu i widzę jeszcze jednego sakwiarza na kempingu. Zdążyłem się zebrać i podjechać do sklepu zanim on/ona wstał. Jadę w kierunku Leska, znacznie ciekawszą trasą przez dolinę Sanu. Podjazdy zaczynają być konkretne, a nadwyrężone kolano i problemy z wrzucaniem najmniejszej koronki dają o sobie znać.
Za Sanokiem zaczyna padać, robię przerwę i czekam. Dociągam szprychy i prostuję przedni wózek, ta operacja bardzo mi się przyda w dalszej drodze. Dalej pada i nie zamierza przestać, jadę w ulewnym deszczu, o hamulcach mogę zapomnieć. Ląduje pod zamkiem w Lesku. Gość, u którego zdecydowałem się rozbić namiot, patrzy na mnie jak na wariata. Pada coraz mocniej, a ja staram się rozbić namiot w deszczu bez zalania sypialni. Trochę to zajmuje, ale woda do środka i tak się dostała. Korzystam z wziętej ze sobą gąbki (te parę gram naprawdę się przydało), do sucha wycieram papierem toaletowym. Przebieram się w suche ciuchy, zakładam kurtkę i idę do baru na coś ciepłego i kawkę. Cały czas leje, ale namiot pozwala dociągnąć do rana. Wodoodporne sakwy to jednak cudowny wynalazek.
Do Cisnej
Rano czas wysuszyć rzeczy. Płuczę ciuchy i namiot, wieszam wszystko na płocie i idę się przejść po Lesku, całkiem przyjemnie wyglądające miasteczko. Małe zakupy, zwijam co suche, reszta na sakwy i ruszam. Jest już późno, po 12.
Kurs obieram na Cisną, kawałek szutrówką powoduje niespodziewane problemy, ciągłe obcieranie koła o widełki spowalnia jazdę, o przyczynie orientuje się dopiero na miejscu (przesunięta ośka w hakach). Solina wygląda jak Krupówki. Miałem obejrzeć tamę, ale widząc bajzel i tłumy przy drodze, omijam tę atrakcję. Z lenistwa jem posiłek w przydrożnym barze, spotykam także popijających piwko sakwiarzy z Czech. Chwilę gadamy i rozjeżdżamy się w swoje strony.
Malownicza trasa przez Terkę uprzyjemnia podróż, robię przerwę przy potoku, korzystając z chłodnej wody. Postój w Cisnej, zostanę tam na dwa dni. Na polu namiotowym poznaje ciekawych ludzi, w tym dwójkę sakwiarzy z Zegrza. Naprawiam także rower na jutrzejszą trasę.
Uwielbiam czytać o powrotach do przeszłości :)