Rumunia w koronawirusowych oparach

Koronawirusowa nowa rzeczywistość wywróciła świadek podróżniczy do góry nogami. Napędzana strachem i niepewnością, pechowców zastała w drodze, uciekających do domu „ostatnim”, przepłaconym samolotem. Szczęśliwie dużą podróż miałem za sobą, więc do pewnego momentu obserwowałem to z boku, zastanawiając się tylko na tym, jakie decyzje sam bym podejmował w tym momencie. Wiadomo było jedno, wszystkie przyszłe plany można spuścić w muszli klozetowej, a do dawnego trybu przekraczania granic i taniego, nieskrępowanego latania prędko nie wrócimy.
Jednak im dalej w las, w tym restrykcje nadmuchane paniką z obrazów włoskich szpitali, stawały się coraz bardziej absurdalne. Kryteria otwierania/zamykania nie istniały, ale to nie miało znaczenia. Na podstawie niepełnych danych zawsze można wyciągać dowolne wnioski. Maseczki niepotrzebne/maseczki wymagane. Lasy zamykamy/lasy otwieramy. Nie była to specyfika polskiego rządu, większość głupich pomysłów wcale nie była autorstwa jaśnie nam panujących, tylko została skopiowana z innych krajów. Można było tylko siedzieć w domu i dostawać wraz z innymi, sobie pokrewnymi, podobnego pierdolca.

W końcu w maju zaczęło się rozluźnianie kagańców. Zamiast zwyczajowego w tym czasie forumowego zlotu, odbyła się miniwyprawka. Potem na Boże Ciało dało się już w miarę swobodnie pojeździć po kraju, choć kolej jeździła na pół gwizdka, a granice były dalej zamknięte. W końcu Unia Europejska kazała się rządom nieco ogarnąć i przygotować otwarcie granic w oparciu o sprecyzowane plany, inne niż konferencja prasowa na 3 godziny przed wejściem w życie rozporządzeń.

Pierwotnie były plany ruszyć nieco dalej i to nawet nie w pojedynkę. Jednak kierunek zaproponowany początkowo przez Mary był nierealny. Nowy pomysł brzmiał „Rumunia”. Pasowało mi to, bo jeszcze tam nie byłem i żadnego zdania na ten temat wyrobionego nie miałem. Uzgodniliśmy wstępnie termin na drugą połowę sierpnia. Wiadomo było, że trzeba się poruszać samochodem, inne metody dojazdu nie budziły zaufania. Samochód zdolny do transportu rowerów i nas, mieliśmy jeden, należący do Piotrka Opel Astra. Do kompletu załogi dopisał się jeszcze Żubr. Byłem sceptyczny jak my wepchniemy cztery rowery na dach, a do środka cztery niemałe osoby wraz sakwami. „Zmieścisz się śmiało”, a w rezultacie i tak wyszło wygodniej niż w niejednym autokarze.

Na koniec czerwca granica była dalej zamknięta. Otwarcie dla obywateli Polski wyznaczono na 17 lipca. Pozostało cierpliwie czekać. Warunki utrzymania wjazdu dla obywateli innych krajów były jasno określone, muszą mieć statystykę zachorowań lepszą od Rumunii. Także musieliśmy trzymać kciuki za rosnącą liczbę zachorowań w ich kraju (zabawne, nie?).

Za trasę byłem odpowiedzialny ja. Dostałem tylko na wstępie od Mary prikaz, żeby było jezdnie. Czyli bez noszenia sakw i bez pchania w górę. To udało się osiągnąć. Co do dróg nieutwardzonych starałem się wybrać ich jak najwięcej i ciąć największymi zadupiami. Połączyłem najbardziej znane górskie przełęcze, w tym Transfogaraską, Transalpinę z pasmem Bucegi i małą koroną na jego szczycie. Punkt startowy i końcowy w Sybinie (Sibiu). Całość zamknęła się w tysiącu kilometrów, aby się nie przemęczyć zbytnio, a jednak coś przejechać. Założenia z grubsza zrealizowaliśmy.

W międzyczasie nerwowego patrzenia, czy jakieś tępoty nie przymkną którejś granicy, zaklepałem też nocleg pod Sybinem, w Cisnadie. Pensjonat na końcu miasteczka. Udało się uzgodnić, że zostawimy na terenie samochód na dwa tygodnie. Pozostało już tylko się spakować.

Pierwszą awarię miałem już na wstępie. Podczas upychania bagażu do sakwy Vaude rozerwałem komin. Cóż, doświadczenie każe mieć zapasy wszystkiego, także wyjmuję nowe nieużywane Ortlieby z szafy. Będę miał trochę mniej dostępnej pojemności w sakwach.

W piątek 14 sierpnia urywam się chwilę wcześniej z pracy, wcinam obiad i jadę na Ursynów do Piotrka. Szybko pakujemy rowery do środka samochodu i ruszamy do Krakowa. Udaje nam się dojechać na sensowną godzinę na miejsce, czyli z resztkami światła słonecznego. Wnosimy sakwy do mieszkania Mary, a potem zaczynamy puzzle pod tytułem „jak z sensem upchnąć 4 bagażniki dachowe”. Po skręcaniu belek przy świetle latarni i czołówek, można chwilę odpocząć i zastanowić się nad jutrzejszą trasą. Mamy ponad 900 kilometrów i około 14 godzin jazdy, dodatkowo zmiana strefy czasowej na jedną godzinę do przodu. Ustalamy zbiórkę pod autem na godzinę 7 rano. Na miejsce nawigacja Google proponuje trasę przez Jurgów. Jednak pchanie się tam w świąteczną sobotę 15 sierpnia to nie najlepszy pomysł. Modyfikujemy nieco trasę i początkowy odcinek pojedziemy przez Nowy Sącz.

Granica Rumunii przekroczona bez problemu, ładnych naście godzin tłuczenia się w puszce.

Rano upychamy rowery na dach, dokręcamy śruby i ruszamy w drogę. Jedzie się nieźle aż do granicy węgierskiej. Niestety kawałek dalej, droga na Miszkolc jest w przebudowie. Dodatkowo trafiamy na opady ulewnego deszczu. Powoli docieramy do przejścia granicznego pod Oradeą. Odprawa błyskawiczna, pobieżne porównanie zdjęć w dowodach z twarzami w aucie i pytanie o cel podróży. Całość nie trwała dłużej niż minutę. Teraz dotankować tańszego rumuńskiego paliwa i ostatni odcinek. Ten fragment dał nam najbardziej w kość. Droga z Oradei do Devy jest obecnie w remoncie. Mijanki i miejscami brak nawierzchni. Powoli się ściemnia, a my tłuczemy się przez górskie przełęcze ze zdartym asfaltem, starając się nie zgubić rowerów z dachu. Na autostradę pod Devą wjeżdżamy już dobrze po zmroku. Tutaj zaczyna się kolejna ulewa. Cieszymy się, że jednak nie zaczynamy dziś od namiotu. Na miejsce dojeżdżamy tuż przed północą. Wprowadzamy samochód na teren pensjonatu, rozpijamy butelkę wina i idziemy odpocząć.

Jedna myśl w temacie “Rumunia w koronawirusowych oparach”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.