Rumunia w koronawirusowych oparach

Aby dotrzeć z Transalpiny do Transfogaraskiej od południa, w klasyczny sposób, trzeba zaliczyć stado małych pagórków, przy dość wysokich temperaturach. Po południowej stronie łuku Karpat, teren jest o wiele bardziej pofalowany niż po północnej. Zdecydowanie wolę jeździć po górach w stylu „raz, a porządnie”, zamiast robić interwały. Aby uniknąć pagórków Wołoszczyzny, jedziemy dziś na północ, by wrócić do doliny Lotru i zjechać nią w stronę Przełomu Czerwonej Wieży.

Przed świtem słuchać intensywny ruch pojazdów, który równie szybko jak się pojawił, tak samo zaniknął. Pojazdy te spotkamy potem po drodze, to zbieracze jagód. W przeciwieństwie do Ukrainy, aby wjechać tutaj na połoninę, nie trzeba radzieckiej ciężarówki, wystarczy stara Dacia. Zatem my też pchać rowerów nie będziemy. Leśna droga wyprowadzi nas szutrem na zieloną łąkę. Jest to jedna z niższych przełęczy, poniżej 1700 metrów.

Przełęcz pełna zbieraczy jagód. My też zrobimy sobie tutaj dłuższą przerwę.

Przygrzewa słońce, ale dość mocno wieje. Decydujemy się skorzystać z pogody i obiad gotujemy na przełęczy, w pobliżu jest źródło z wodą do garnka.
Pierwotny plan zakładał też wycieczkę na lekko na szczyt Nedeia, ale profil drogi zniechęcił do tego pomysłu. Wybraliśmy się tylko z Żubrem na pobliskie wzgórze, poobserwować okolicę.

Realna perspektywa podjazdu pod Nedeię. Byłby to raczej tylko wpych, więc chętnych brak

Zjazd na drugą stronę jest bardziej stromy, a nawierzchnia bardziej zniszczona. Zwózka drewna robi swoje. Droga w przeciwnym kierunku byłaby cięższa. Lądujemy w dolinie Latority. Rozdzielamy się, ja z Piotrem jedziemy jeszcze kawałek w górę rzeki, do tamy na zbiorniku Galbenu. Reszta jedzie prosto do najbliższej wioski.

Tafla jeziora Galbenu

Woda ma niski poziom, a zapora nie produkuje już prądu. Po niegdyś utwardzonej drodze zostały już tylko resztki krawężników. Dla odmiany, niżej położony, siostrzany zbiornik Petrumanu jest dalej w użyciu. Prowadząca w dół w kanionie Latority droga posiada pojawiający się okazjonalnie asfalt, im bliżej wioski, tym zostało go więcej.

Zjazd w dół z okazjonalnie pojawiającym się asfaltem

Dojechaliśmy z powrotem do cywilizacji, ale tak „nie do końca”. Koronawirus tu chyba nie dotarł, pod sklepem stoją ławeczki i masa miejscowych przy piwie. My też robimy chwilę przerwy. Gdy wyjmuję piwo z lodówki i stawiam na ladzie, ekspedientka nawet się nie pyta, otwiera od razu butelkę. Nie musimy się spieszyć, bieżący plan zakłada nocleg w takim miejscu, aby nie dojechać do Brezoi. Potem może być ciężko, by znaleźć miejsce na namiot. Zjeżdżamy 20 kilometrów w dół i rozstawiamy się za ostatnią tamą na rzece Lotru.

Wilgotny poranek nad Lotru

Prognozy w Rumunii są nadzwyczaj trafne. Miało padać i pada. Na razie niezbyt intensywnie, lekkie kropienie nad ranem. Niezbyt spiesznie zwijamy się w stronę Brezoi, gdzie pokropi na nas jeszcze trochę. Drugie śniadanie i kawałeczek bardzo nieprzyjemnej drogi. Musimy na kilka kilometrów dołączyć do krajowej siódemki, drogi Sybin-Bukareszt. Ta jest tłoczna i pełna ciężarówek. Na szczęście nie jest to długi odcinek, na Garminie wyświetla się skrót – pieszy most przez Alutę. Po chwili jesteśmy na drugim, spokojnym brzegu.

przełom rzeki Olt i objazd ruchliwej krajówki

Skręcamy z powrotem na wschód. Aby znaleźć się na początku trasy Transfogaraskiej, musimy przejechać dwie przełęcze. O pierwszej wiadomo mi sporo. Jest to w większości łagodny podjazd, jedynie w ostatnim odcinku szutrowy. Wyznaczono tędy planowany przebieg autostrady A1. Szkoda go, bo to ładna trasa.

Trzeba się będzie przebić przez kilka kolejnych dolinek na wschód

Szutrowy odcinek przebiega przez wioskę Polana. Dookoła startuje do nas trochę psów. Mary miała okazję sprawdzić gaz na niedźwiedzie, ponoć na psy też zadziałał. Chwila przerwy na szczycie przełęczy i zjeżdżamy w dół. Ponownie droga, która w przeciwnym kierunku wcale przyjemna do jazdy by nie była.

straszący znak i straszący lokalsi. Rozdzielamy się na dwie ekipy, próbujących się z "nieprzejezdną drogą" do Arefu i tych jadących dookoła

Jedziemy kawałek w dół, aby odbić ponownie na wschód, na ostatnią przełęcz. Przed mostem zauważamy intrygującą tablicę. Informuje ona, że droga jest nieprzejezdna. Gdy zastanawiamy się nad mapą, cóż może być tam niby nieprzejezdnego z punktu widzenia roweru, obok nas zatrzymuje się pojazd. Kierowca mówi po rumuńsku, żebyśmy tam nie jechali, że drogi nie ma. Nie mam w zwyczaju słuchać się lokalsów, zwłaszcza w takich tematach jak przejezdność dla roweru. Nie mniej nie jestem sam, a kworum nie ma. Decydujemy się na formułę „razem, ale osobno”. Piotr i ja jedziemy przetestować co to znaczy „nieprzejezdna droga”, a Mary i Żubr jadą naokoło. Spotkamy się po drugiej stronie.

Na serpentynie trzeba odbić na wschód

Początkowo droga wcale nieprzejezdnej nie przypomina. Elegancka, twarda szutrówka, stromo wznosi się w górę. Na zakręcie odbijamy w bok, teraz nawiguję od ruskiej sztabówki z lat 70. Lądujemy na nieco mniej utwardzonej, ale ciągle jezdnej drodze. Krótki fragment przez polanę i od tego momentu zaczyna się zabawa w szukanie właściwej ścieżki, aby zjechać tam gdzie chcemy, do Arefu. Krążę parę razy w błędne odnogi, ale w końcu dojeżdżamy tam gdzie chcemy.

Gdzieś tu była droga

W międzyczasie zaczyna kropić. Chcę zjechać jak najszybciej, bo szykuje się ulewa. Deszcz czyni gliniaste podłoże śliskim. Rower na oponach o szczątkowym bieżniku zaczyna tańczyć na zjeździe. Kilka bram dla bydła do otwierania/zamykania i dojeżdżam do asfaltu. Obyło się bez gleby, ale jestem dobrze ubłocony. W Arefu już dobrze leje, w strugach deszczu dojeżdżam do przystankowej wiaty i zakładam przeciwdeszczowe ochraniacze. Po chwili dojeżdża Piotr. Teraz zimny zjazd w dół, do głównej drogi. W czasie hamowania kończą mi się przednie klocki, błoto im nie pomogło. Lokujemy się w knajpie w pobliżu skrzyżowania, zamawiamy jedzenie i wysyłamy pozycję dla reszty. Czas obcieknąć.

W międzyczasie przychodzą dwa alerty z ichniego systemu ostrzegania. Pierwszy o intensywnych opadach deszczu. Drugiego nie tłumaczyłem. Piotr sugeruje, że skoro ma lać, to może jakaś kwaterka? Nie trzeba mnie długo namawiać. Odpalam booking.com, pokój na 4 osoby znajduje się 500 metrów od knajpy w której siedzimy. Cena lekko śmieszna. Gdy przyjeżdżają Mary z Żubrem, ich też nie trzeba namawiać. Kończymy jedzenie i zajeżdżamy na nocleg. Z powodu koronawirusa, w knajpach można siedzieć tylko na zewnątrz. Rowery możemy dzięki temu wrzucić do nieczynnej sali jadalnej w pensjonacie. Jeszcze tylko zmyć z siebie błoto i koniec zabawy na dziś.

Jedna myśl w temacie “Rumunia w koronawirusowych oparach”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.