Plan na dzisiaj – jedna duża przełęcz. Jesteśmy w wiosce, w której zaczyna się Trasa Transfogaraska. Po wczorajszych ulewach chmury dalej wiszą nisko. Pogoda lepsza nie będzie. Jemy śniadanie i wynosimy się z hotelu. Czas na jazdę w górę do zapory Vidraru.
Po paru kilometrach przypomina mi się, że wczoraj zdarłem klocki hamulcowe. Staję na szybką podmiankę na poboczu i puszczam Żubra przodem. Zobaczymy się dopiero pod koniec dnia. Resztę szybko przeganiam z powrotem.
Na ostatniej serpentynie, przy skręcie do doliny Stan, widzę niedźwiedzia, który schodzi z drogi w krzaki. Mózg mi działa, więc czym prędzej jadę, byle dalej od zwierza. Staję już w bezpiecznej odległości i drę się z góry serpentyny do Mary, żeby uważała na niedźwiedzia. Jest to oczywiście daremne, słuchawki na uszach skutecznie ją odcięły. Żubr miał znacznie bliższe spotkanie, podczas wymijania bokiem stojących pojazdów. Dopiero potem okazało się, że drugi komunikat alarmowy, którego nie chciało mi się wczoraj tłumaczyć, dotyczył dwóch niedźwiedzi kręcących się w tej okolicy. Czyli ostrzegali przed niedźwiedziem i był niedźwiedź. Skuteczność znacznie przewyższająca alerty RCB.
Z korony zbiornika Vidraru są dwie drogi. Główna asfaltowa wschodnim brzegiem jeziora i boczna szutrowa zachodnim. Oczywiście nie pchamy się na asfalt, nim pojechał tylko Żubr (jako jedyny na MTB). Droga całkiem przyjemna, ale po nocnych intensywnych opadach z przyjemnego zasuwania pełną prędkością, robi się slalom gigant między kałużami. Decyzja o kwaterze na noc była słuszna.
Po dojechaniu ponownie do asfaltu, robię chwilę przerwy i uzupełniam kalorie. Pozostała droga w górę, do serpentyn właściwego podjazdu. Pogoda jest mocno zmienna, przelotne mżawki i świecące słońce. Co chwila zmiana ciuchów na grzbiecie. Podczas jazdy zaczynam słyszeć obcieranie. Jadę tak moment, na najbliższy parking.
Opona zaczęła się rozłazić na boki i przytarła o błotnik. Na szczęście wiozę ze sobą zapas, który przydał mi się pierwszy raz w życiu. Szybka zmiana i nawet nikt z ekipy mnie nie minął. Mogę zająć się właściwym podjazdem.
Nad granią przetaczają się kolejne chmury. Momentami zdrowo wieje, ale da się jechać. Widokowo z tej strony nie ma co narzekać, całość jest poniżej poziomu chmur. Aut spore ilości, ale w dobrą pogodę byłoby ich jeszcze o wiele więcej. Na drugą stronę pasma przejeżdżam przez tunel i tutaj kończą się widoki na dłuższą chwilę. Od razu za tunelem, jeszcze pod daszkiem, ubieram na siebie pełen komplet ciuchów, zimowe rękawice i puchówkę. Wszystkie lampki na pełną moc.
Na górze nie robię postoju, od razu na dół, starając się jechać tak, żeby nikt mi nie wjechał w tyłek. Dopiero za serpentynami robi się w miarę klarownie i można nieco puścić hamulce.
Zjeżdżam do pierwszej krzyżówki na dole. Jak tu ciepło, można zdjąć dodatkowe warstwy. Odbieram też wiadomości na telefonie. Żubr czekał w knajpie na górze, za tunelem. Jadę poszukać jakiejś miejscówki na nocleg. Kilka obiecujących łączek przy strumieniach okazuje się niezdatnych. Po zejściu paru metrów od drogi, grzęznę w błocie. Namioty rozstawiamy na średnio atrakcyjnym polu. Nie ma co szukać nie wiadomo czego, wszyscy jesteśmy zmęczeni jazdą. Ten jeden raz nie gotujemy razem, ja tylko zalewam liofa i na tym kończę dzień.
Rano pogoda nad Fogaraszami bez zmian, wyżej w dalszym ciągu wiszą chmury. Pierwotnie nasza trasa przebiegała bliżej wzgórz, ale ze względu na gnój w lesie, odbijamy na asfalty. Nie są to w żadnym wypadku tłoczne drogi, a w większości zdumiewająco dobrze utrzymane. Postój na duże drugie śniadanie robimy w Victorii. W miasteczku spotykamy też dwóch rumuńskich sakwiarzy, którzy zmierzają w przeciwnym kierunku. Lokalnych turystów jest pod dostatkiem, ale z zagranicznych to tylko my się nieco wyróżniamy.
Robi się ciepło. Przed jedynym podjazdem robimy dłuższą przerwę i wcinamy arbuza. Nigdzie nam się dziś nie spieszy, plan mamy tylko na dojazd do Zarnesti. Jedziemy tam łagodną, asfaltową drogą. Jedynie Piotrek nie dosłyszał planu i wepchnął się na ślad, czyli dość stromą szutrówkę na skróty.
Z resztą zajeżdżam kawałek za miasto, do wąwozu prowadzącego wgłąb parku Piatra Craiului. Tam będziemy jutro, a dziś robimy średnio legalny nocleg w wąwozie. Myk za rzeczkę i jesteśmy pod skałami, osłonięci od drogi, z bardzo przyzwoitym widokiem.
Jesteśmy pod parkiem Piatra Craiului, więc szkoda jest nie wjechać tam choć na chwilę. Widokowo robią robotę wysokie wapienne skały, które ciężko objąć kadrem.
Z wad, ponownie mamy weekend, sobotę. To oznacza, że robi się tłoczno i tłumnie. Z jednej strony, bardzo fajnie byłoby tutaj zostawić rower i połazić trochę na nogach, ale z drugiej mamy prognozę pogody, która zapewnia nam okienko pogodowe nad masywem Bucegi akurat na jutro. Musimy podjechać dziś jak najbliżej wjazdu na drogę Transbucegi. Wycieczkę po parku ograniczamy zatem do podjechania kawałek wgłąb wąwozu. Żubr wystrzelił kawałek dalej, ale okupił to zerwaniem łańcucha. Wyjeżdżamy trasą w górę, szutrami przez Magurę, do Bran. Bran jest oczywiście znane z zamku Draculi. My się tam nie pchamy, już w samym parku pod zamkiem jest wystarczająco tłoczno. Tutaj wcinamy kolejne kalorie i zbieramy się w dalszą drogę. Musimy okrążyć Bucegi od północy, od zachodu nie ma żadnej jezdnej drogi. Mamy kawałeczek po krajówce w stronę Braszowa, a potem odbijamy na przełęcz przez Paraul Rece. Na podjeździe tradycyjnie rozdzielamy się, każdy swoim tempem. Po drugiej stronie, ponownie dobijamy do krajówki, tym razem do najbardziej tłocznej drogi Braszów-Bukareszt. Wieczorem w sobotę, całość po prostu stoi. Na szczęście droga jest wystarczająco szeroka, by mijać pojazdy. Niestety innej trasy, by dotrzeć do Bucegi nie ma, trzeba się przemęczyć. To wąska dolina górnego biegu rzeki Prahova, pełna turystów.
Mimo upierdliwego położenia, udaje mi się przypadkiem znaleźć całkiem wdzięczną miejscówkę noclegową. Chciałem zrobić sobie „skrót”, a znalazłem miejsce na namioty. Bez zabudowań, nad potokiem, z widokiem na góry, widać krzyż na Caraimanie. Jedynie pociągi hałasują, ale hałasować będą też wszędzie indziej, w całej dolinie.
Miło się czytało. RUBTA swoje i niech miśki się Wam śnią – pozdrawiam