Urodziny świętuję jadąc na Wołosate. Bagaż zostawiam na polu namiotowym, biorę trochę luźnego prowiantu i parę litrów wody. Rower bez załadunku wręcz fruwa. Po paru kilometrach rewelacyjnej jazdy łapię gumę. Zadzior na obręczy przecina dętkę. Zakładam łatkę, papierem szlifuje obręcz i jadę dalej.
Droga prowadzi przez dwie przełęcze, nie jest mi łatwo. Zdecydowanie za dużo turystów w tym rejonie, nie przepadam za tym. Mała przerwa w Ustrzykach, dojazd pod Wołosate i powrót. Podjazdy w drugą stronę kiepsko idą, zabrałem ze sobą za mało prowiantu. Wracam i odpoczywam przed jutrzejszym odjazdem. Regeneruje się piwkiem przy ognisku, wraz z resztą ludzi.
Powrót
Zregenerowany bardzo dobrze znoszę jazdę w upale, można wręcz powiedzieć, że im więcej słońca tym lepiej się jedzie. Początkowo jadę przez odludne przygraniczne rejony, dziurawa droga nie przeszkadza, przy tak pięknym opustoszałym krajobrazie. Jest to odcinek, który zdecydowanie najlepiej wspominam.
Spotykam także sakwiarzy z dziećmi. Chwila rozmowy, zjazd w dół i wracam w zdecydowanie gęściej zaludnione rejony. Za Duklą postój na obiad, potem następny parę kilometrów dalej, ze względu na burzę. Pochmurno i chłodniej, spada prędkość. Zjeżdżając do Gorlic, trafiam na dziurę ukrytą w kałuży. Zaliczam poważną awarię, zatrzymuje się w najbliższym możliwym miejscu na nocleg. Straty w postaci złamanej szprychy (olewam, brak klucza do wolnobiegu) oraz zerwanego gwintu ze śruby mocującej bagażnik (tego już olać nie można).
Rano zwijam rzeczy i odwiedzam najbliższy rowerowy. Znajduję z właścicielem odpowiednią śrubkę wśród złomu, chwila rozmowy i ruszam na Nowy Sącz. Droga cały czas w górę, potem łagodny zjazd w dół. Jem w mieście drobny posiłek. Po drodze zaczepia mnie jeden przechodzień, pytał się gdzie jadę po czym stwierdził, że niedługo też rzuci wszystko w cholerę i ruszy w świat. Pozdrawiam serdecznie!
Ruszam jak się później okaże na najcięższy podjazd na trasie, pod „Wysokie”. Końca nie widać, męczę się straszliwie. W międzyczasie łapię kolejną dziurę w dętce, trzeba zdjąć majdan z roweru, załatać i znowu pod górę. Jedynym punktem oznaczającym koniec takich podjazdów to maszt radiowy na szczycie, gwarancja, że już wyżej nie będzie. Dalsza droga idzie już lżej, jedynie w Kasinie Wielkiej jest naprawdę stromo. Kolejny posiłek w barze, kilkanaście kilometrów i stwierdzam, że na dziś koniec, dokuję się w agroturystyce. Kawka i rozmowa z właścicielką, kurs do sklepu i idę spać.
Wstaję, zwijam bagaż i ruszam w kierunku Krakowa. Zjazd w kierunku Dobczyc i podjazd pod Wieliczkę idą szybko, w Krakowie jestem już po 3,5h. Istne miasto rowerów, całe tłumy na dwóch kółkach, o dziwo jeżdżące po chodnikach (jadę cały czas jezdnią i omijam pseudo-ścieżki rowerowe).
Ruszam na stare miasto, gdzie znajduję rewelacyjną pizzerię. Posilam się, kręcę trochę koło rynku i ruszam w kierunku dworca Płaszów. Zahaczam o sklep po jedzenie na podróż i żegnam się z Krakowem.
Podsumowanie
Wyjazd niewątpliwe zaszczepił mi bakcyla, bo jeszcze tego samego roku pojechałem w parę innych miejsc. Nauczył mnie także, że warto mieć porządne koła, z których nie schodzi powietrze, ani nie gubią się szprychy. No i jak chce się jeździć po górach, to dobrze mieć dostępne i sprawne lżejsze przełożenia. Zdjęcia wykonane ówczesnym tabletem Nokia N900, stąd ich jakość jest mocno dyskusyjna.
Uwielbiam czytać o powrotach do przeszłości :)