Od wylądowania w Santiago targam ze sobą plecak. W Arequipie jest dobra okazja, by w końcu go użyć. W pobliżu miasta znajdują się trzy wulkany, wybiorę się na jeden z nich.
Hostel, w którym urzędowałem był trochę dziwny. Zlokalizowany w jednym ze starych budynków z białego kamienia sillar, od którego Arequipa nosi miano białego miasta. Część pomieszczeń była gotowa, a reszta czekała na remont. Nie było zatem problemu, by zostawić gdzieś rower i resztę gratów. Mam wrażenie, że remont szedł powoli, bo właściciel palił za dużo marihuany. Za to był bezproblemowym człowiekiem, a nocleg był za półdarmo. Oprócz tego, w tynkowaniu pomagał mu drugi gość, który pochwalił się, że jest przewodnikiem. Udzielił mi sporą dawkę informacji, resztę dowiedziałem się przy pomocy internetu.
W zasięgu granic aglomeracji znajdują się trzy wulkany, Chachani, El Misti i Pichu Pichu. Najaktywniejszy i leżący najbliżej miasta jest El Misti. Jest na tyle aktywny, że w sklepach można zobaczyć plakaty z planem ewakuacji na wypadek wybuchu. Dzięki ocieplającemu się klimatowi, na ten moment roku (listopad), na żadnym ze szczytów nie ma śniegu, nie ma więc potrzeby zabierania raków czy też czekanów. Jedyne trudności to aklimatyzacja na odpowiednią wysokość i konieczność wtargania całej potrzebnej wody ze sobą na górę. Zarówno tej do picia jak i gotowania. Ponieważ szczyty są technicznie łatwe, jest sporo agencji, które wciągają turystów na górę. Postanowiłem jednak nie korzystać z tego typu usług, tylko wybrać się samemu na najłatwiejszy logistycznie szczyt, czyli El Misti.
Na szczyt El Misti, można się dostać trzema drogami. Stara droga przez przedmieścia (południowy zachód) jest odradzana, bo przechodzi przez slumsy i łatwo zostać skrojonym. Droga od północy wymaga dojazdu terenówką i permitu na przejście przez tamę na rzece Chili. Za to ostatnia droga, południowa, nie wymaga niczego, wystarczy odbić od drogi Arequipa-Puno przed wioską Chiguata. Jeżdżą tam Colectivos, taksówki, oraz Uber. Z tej ostatniej opcji korzystam, bo nie chcę się bawić w przesiadki ani tłumaczenie jak dojechać na miejsce. Klik na mapie, 8L wody do worka, worek do plecaka i można ruszać. Jest godzina 7:30.
Gdy dojechałem Uberem na miejsce, kierowca zapytał tylko „to na pewno tutaj?”. Przytaknąłem i zamknąłem drzwi. Czas znaleźć „dziurę w płocie”. Od strony drogi jest mur, z mniej lub bardziej dziką zabudową. Zakład wodociągów, warsztaty i temu podobne pierdolniczki. Pytam się pierwszych napotkanych ludzi o przejście. Na co dostaję odpowiedź, 5 dolców za przejście. Oczywiście to taki żart w stylu budki z piwem, zapytali skąd jestem i czy znam trasę. Pożyczyli dobrej drogi i wpuścili do środka.
Od tego momentu do punktu startowego jest jeszcze kilka kilometrów marszu, który w przypadku wyboru agencji turystycznej można pominąć. Nie mniej idzie szybko, bo jest to szutrowa, względnie płaska droga.
Początek szlaku jest na 3400, znajduje się tu murowana tablica i punkt do wysadzania turystów z terenówek. Znajduję tutaj też przycięty kij od szczotki, który ktoś zostawił przy murku. Zazwyczaj nie używam kijków trekkingowych, ale stwierdzam, że jak będzie mi nieprzydatny, to najwyżej zostawię go w tym samym miejscu przy powrocie. Wysokość i sztywność jest w sam raz.
Podejście robi się na dwa dni. Należy rozbić się na jednym z wypłaszczeń w okolicach wysokości 4500-4700 (na mapach najniższe miejsce jest oznaczone jako Campo Piramido). Na podejściu mijam grupę schodzą z przewodnikiem. Na miejscu nie będzie nikogo oprócz mnie. Niestety odbiłem kawałek w bok, na piaszczystą ścieżkę, która lepiej nadaje się do schodzenia, więc męczę się bardziej niż powinienem. Około 16 mogę rozbić namiot i wstawić obiad. Tropiku zwykle nie trzeba brać, tutaj rzadko pada. Za to ciepły śpiwór się przyda, bo temperatura potrafi spaść w okolice zera.
Podejście od strony południowej ma też tą zaletę, że ma się widok na piękne zachody słońca. Oraz całe miasto u stóp góry. Nawet jak nie wejdziecie na szczyt, to landszafty stąd mogą być wystarczającą zachętą do wycieczki.
Chcąc być rano na szczycie, trzeba wstać około drugiej. Zakładam ciepłe ciuchy, gotuję śniadanie, nastawiam kolejny napar z liści koki i zostawiam wszystko co niepotrzebne w obozie. W świetle czołówki zaczynam podejście po skałach. Porady zalecają wzięcie rękawic, bo ani powietrze, ani skały, o które trzeba się podpierać, ciepłe nie są. Dla mnie zimowe były zdecydowanie zbyt grube. Pełne rękawiczki rowerowe nadałyby się o wiele lepiej. Szlak za to jest dość dobrze widoczny i nawet w świetle czołówki trudno się zgubić.
Słońce na dobre wzeszło nad okolicą, a mi został najtrudniejszy odcinek. Widzę już odbijającą na zachód ścieżkę, w stronę najwyższego punktu, na którym ustawiono metalowy krzyż. Widoki są niesamowite i dodają energii. Za to w płucach pusto. Dziesięć kroków, przerwa na zadyszkę, następne dziesięć kroków.
Szybko parę fotek ze szczytu i w dół po tlen. A to nie będzie takie proste. O ile wchodzenie na górę szło mi sprawnie i nawet trochę szybciej niż to przewidują w przewodnikach, to w dół było dużo gorzej. Podczas podchodzenia są używane podobne mięśnie co podczas jazdy rowerem, a w dół już nie. Dodatkowo podejście robiłem w niskich butach, w których cały wulkaniczny pył wsypywał się górą. A schodzenie to w zasadzie ślizganie się i hamowanie po pyle w dół.
Udaje się zejść do obozowiska. Kolejny posiłek na kuchence, zwijam namiot i zabieram się stąd. Podczas schodzenia widzę kolejną grupę z przewodnikiem, tym razem na podejściu. Także udało mi się idealnie wstrzelić w przerwę między komercyjnymi wejściami. Mam już dosyć schodzenia, więc nadrabiam tempo i obcieram sobie w wulkanicznym pyle nogi. Teraz ostatnia prosta, a słońce chyli się ku zachodowi.
Trzeba dojść do głównej drogi, ponownie przechodząc przez podmiejski pierdolnik. Tym razem przeszkodą była zgraja półdzikich psów. Na szczęście mam dalej ze sobą kijek, którym odganiam psy i staram się, by mnie nie otoczyły. Czasem wspomagam się zgarnianiem im piachu po pyskach. Zaczęły odpuszczać dopiero wtedy, gdy podniosłem kij w górę. Mało zabawna sytuacja, ale na szczęście jedyna taka z dzikimi zwierzętami.
Mur przy drodze nie stanowi przeszkody, wychodzę bramą przy wodociągach. Ma ona na typową dla Ameryk zasuwkę ze sprężyną. Wyjść można bez posiadania klucza.
No dobra, a jak teraz dotrzeć do hostelu? Jest około 20, dawno po zachodzie słońca. Colectivos już nie jeżdżą, taksa i uber nie chcą podjechać teraz na to zadupie. Wyjścia dwa, zdrzemnąć się do rana lub iść bliżej centrum, tam gdzie jeszcze coś jeździ. Wybieram to drugie, w międzyczasie próbując łapać stopa. Po krótkiej chwili zatrzymuje się samochód z rodzinką, wsiadam do środka.
Nie dość, że wzięli mnie na pokład, to jeszcze jadą w tą samą okolicę co i ja chcę. Dzieciak dobrze ogarniał angielski, więc mogłem być nieco bardziej gadatliwy. Zapytałem o nurtującą mnie kwestię. Czemu wszystkie miary w sklepach są w litrach, jak w cywilizowanym kraju, a benzynę sprzedaje się tutaj na galony? Niestety, odpowiedzi nikt nie znał.
Dojeżdżamy do centrum Yanahuary, stąd mam z jedną przecznicę na piechotę. Wpadam do hostelu, proszę tylko o kolejne dwie noce i padam na twarz. To był dłuuugi dzień.