Odpoczynek w Oslo
Korzystając z życzliwości przyjaciela, spędziłem weekend w Oslo. Udało się nieco podreperować rower i siebie. Wyprać ciuchy, wysuszyć namiot, po prostu odpocząć. Siedem i pół tysiąca kilometrów to właściwy moment, by nabrać sił na dalszą drogę. Co prawda to dla mnie bliżej, niż dalej. Myli się jednak ten, kto sądzi, że bez zatrzymywania zajedzie szybciej. Zajedzie, ale siebie.
Udało mi się spędzić jeden dzień bez wsiadania na rower. Następnego udaliśmy się razem na wycieczkę po mieście. Podczas pobytu pogoda była wyjątkowo ciepła i słoneczna, nie zapominając o koronnej zasadzie „jeśli jesteś w Norwegii i nie pada, to znaczy, że coś jest nie tak”.
Zaklepałem także bilet na prom Goteborg-Frederikshavn, na następną niedzielę. W linii prostej, odległość między Oslo, a Goteborgiem nie jest oszałamiająca, ale ja zmierzałem tam nieco pokrętną drogą.
Powrót do Szwecji
Czas lenistwa się skończył, po wspólnym śniadaniu zapakowałem sakwy i ruszyłem w drogę. GPS prowadził mnie po mieście całkiem sprawnie, a oznakowanie Oslo dla rowerzystów, nie jest najgorsze (są tabliczki z numerami dróg wylotowych). Udało mi się przebić na północ miasta w trakcie porannego szczytu.
Kierowałem się na drogę E16, ale na dłuższym odcinku jest to droga ekspresowa, a tam gdzie można jechać, panuje cholerny tłok. Na szczęście do Kongsvinger prowadzą też alternatywne drogi, wolałem nadłożyć kilometrów i jechać we względnym spokoju. Tutaj zrobiłem ostatnie zakupy za norweskie korony, wyzbywając się monet. Zaczepił mnie też lokalny rowerzysta, mówiąc, że na drodze do Szwecji również jest gęsto od samochodów. Chyba się nie dogadaliśmy, każdy z osobna miał na myśli inne drogi. Otóż dalsza trasa była zupełnie pusta, idealna.
Nieco za późno dotoczyłem się na nocleg, więc piszę notatkę w świetle czołówki.
Strony: strona 1, strona 2, strona 3