Oczywiście odpoczynek przy tak schrzanionej aklimatyzacji jest „średni”. Budzenie się w nocy i ból głowy z rana to łagodne objawy choroby wysokościowej. Czas ruszyć dalej, tym razem odbiję trochę od głównej drogi, w stronę wioski Cariquima. Będzie jeszcze kawałeczek w górę, a potem w dół.
W powietrzu zaczyna być wyczuwalny aromat taniego wina. Tak, siara. Wjechałem do krainy wulkanów, będę miał przynajmniej po jednym w zasięgu wzroku.
Pomimo pustynnego charakteru tego obszaru, kilka strumieni się tutaj znajdzie. Jest zatem trochę zwierząt, głównie lam, które korzystają z wodopoju. Ja też pobawię się w wielbłąda i odfiltruję parę litrów do garba na rowerze. Wygodny punkt do pobrania jest za Cariquima. Samo miasto trochę wymarłe, jak wszystko w okolicy.
Jadę w stronę granicy, ale nie zamierzam jej przekraczać. W położonej pod wulkanem Isluga wiosce Colchane, poza kolejką ciężarówek, istnieje drobny handel. Od kilku Indianek przy przystanku autobusowym można kupić ichni „liofilizat”, czyli „charki”. Kawał suszonego mięsa z lamy, w komplecie z gotowanymi ziemniakami w mundurkach i kolbą kukurydzy. Poza tym jest jeden sklepik z lekko śmiesznym asortymentem, ale butelkę coca-coli można nabyć.
Cofam się kawałek i odbijam na drogę wzdłuż granicy z Boliwią. W internecie trasa została ochrzczona nazwą „Ruta de las Vicunas”, przebiega przez teren parku narodowego o tej samej nazwie. Jest to obszar nie bez powodu wyludniony, ale chilijski rząd utrzymuje tutaj gruntowe drogi w jako-takiej przejezdności. Pierwsze kilometry są raczej fatalne na rower, jadę krawędzią drogi z luźnych kamyczków.
Jednak widoki wynagradzają nędzne tempo poruszania się. Znowu wznoszę się ponad 4000 metrów i toczę, aż do zachodu słońca. Na Boliwią w tym czasie przetacza się burza.
Jadę jeszcze chwilę w świetle czołówki, do zaznaczonej na mapie wyludnionej wioski. Znajduję dobre, osłonięte miejsce na namiot. Kolejny nocleg na 4200 z dziadowską aklimatyzacją.
Na nocleg zaparkowałem przy murze starego kościoła misyjnego. Jezuici byli i w Andach, a te obszary były kiedyś znacznie bardziej zamieszkałe. O poranku temperatura jest poniżej zera, ale słońce przygrzewa. Dalej są dwie drogi, jedna łatwiejsza, ale przekraczająca zieloną granicę z Boliwią, oraz druga przez przełęcz, na wysokości 4700 metrów. Obieram skręt na przełęcz, chociaż szansa na spotkanie pograniczników jest minimalna. Będzie to też mój rekord wysokości z rowerem, na ten moment podróży.
Jazda w górę jest ciężka, bo droga jest mocno zapiaszczona. Końcówka to już literalnie zdychanie. Gdy melduję się na szczycie, podjeżdża busik z turystami, którzy zaczynają mnie zagadywać. Uruchamianie mózgu jest dość bolesną czynnością w tym miejscu. Puszczam ich przodem, a przede mną mam piękny zjazd w stronę Salaru Surire.
W dół jedzie się szybko i gładko. Trzeba tylko uważać na odcinki pokryte pyłem. Pod luźną warstwą drogi znajduje się twarda tarka, która zrzuca z siodła. Docieram na krzyżówkę dróg. Nad Salarem mocny wiatr zabiera ze sobą pył i sól. Chowam się za przydrożną tablicą, by coś zjeść i chwilę odpocząć. Teraz mam kolejne dwie drogi do wyboru, okrążyć Salar od zachodu lub wschodu. Wybieram wersję wschodnią, z zahaczeniem gorących źródeł. Jezdność drogi fatalna, ale jeszcze da się wolno i przy krawędzi pedałować.
Przy źródłach całkiem tłoczno, trochę turystów przyjechało. Jest chwila, aby odmoczyć sobie nogi. Oczywiście woda z aromatycznym siarkowodorem. Dalsza droga wschodnią stroną Salaru jest najgorzej utrzymanym odcinkiem. Piaszczysta tarka.
Gdzieniegdzie da się toczyć, resztę trzeba przepchać. No to mam parogodzinny spacerek, z solą na twarzy. Im więcej przejadę dzisiaj, tym mniej zostanie na jutro. Krajobraz urozmaicają kręcące się bliżej środka solniska wikunie i flamingi. Im sól nie przeszkadza.
Brawo TY, Jaśku. Powodzenia w dalszej drodze. Uważaj na siebie. Wiatru w plecy. Do zobaczenia na „Zlocie”. Trzymaj się, pisz i rób zdjęcia. Cześć!