Zostało mi jeszcze dwa tygodnie standardowego pracowniczego urlopu do wykorzystania. Postanowiłem dodać do tego długi sierpniowy weekend i już się robi przyzwoity przedział czasu, by gdzieś dojechać. Gdzie jest blisko, dużo bezdroży i jeszcze tam nie byłem? W Ukraińskich Karpatach.
Mając w pamięci, że w długie weekendy podróż z PKP przypomina sport ekstremalny, zdecydowałem się na jedyną kategorię pociągów, w której nie ma overbookingu. Czyli tzw. „pierdolino”, w relacji Gdynia-Rzeszów, wieczorny kurs przed świętem. Jednak i tutaj nie jest łatwo, wsiadając w połowie trasy w Warszawie. Co prawda nikt bez miejscówki nie dyszy ci nad karkiem, ale przestrzeń bagażowa w tym pociągu to nieśmieszny żart. W półkę nad głową nie wepchniesz nawet czegoś w rozmiarze standardowego bagażu podręcznego, więc wszyscy podróżni muszą się upchnąć w niezbyt dużej przestrzeni kilku półek za ostatnim rzędem siedzeń i tych przy kiblu. No, a te ostatnie są współdzielone z wieszakami na rowery. Przy długim weekendzie jedyne co zostaje, to przypiąć rower w pobliżu walizek i skręcić wielgachną kierownicę, aby zostawić przejście przez korytarz. Pożyczam też klucz, aby drugi nieszczęśnik z rowerem zrobił to samo.
Ląduję w Rzeszowie, parę minut po 22.00. Jeszcze tylko spacerek po schodach wraz obładowanym rowerem i mogę ruszać. Deszcz już nie pada, ale chodniki są mokre. Wiem, że przed moim przyjazdem na Podkarpaciu były bardzo intensywne opady deszczu, więc spanie w polu nie byłoby zbyt przyjemne. Udam się na poleconą miejscówkę, ale najpierw coś zjem. Co jest otwarte o tej porze? Oczywiście McDonald. Fastfood jest dobrze zapełniony, podobnie jak nie są puste ścieżki nad Wisłokiem.
Wyjeżdżam na południe od miasta, po śladzie szlaku GreenVelo. Jest chłodno i wilgotno, zakładam kominiarkę na twarz. Zanim opuszczę Rzeszów trochę czasu minie. Miasto wchłonęło pobliskie wioski. Trochę zabawnie wygląda stojąca na zadupiu elektroniczna tablica z rozkładem autobusów. W końcu mijam ostatnie zabudowania i tablicę z końcem miejscowości. Zaczyna się las, a w nim miejscówka. W mokrym, ciemnym lesie szukam zejścia do kapliczki. Kaplica jest zadaszona, a od tyłu jest źródło z wodą. Rozkładam się ze śpiworem w jednym z podcieni budynku, jest parę minut po północy.
Z rana budzą mnie odgłosy pierwszych ludzi, przychodzących z bańkami po wodę ze źródła, jest chwilę przed 8.00. Słoneczko świeci, a wilgoć podnosi się z gruntu.
Po chwili odwiedza mnie forumowicz, Roch, wraz z kawą. Chwilę gadamy, po czym zwijam bagaż. Pomimo święta kościelnego, starych bab w zasięgu wzroku brak.
Po chwili rozjeżdżamy się, a ja ruszam na południe. Mając w pamięci niedawne opady, nie pcham się przez błota, tylko bocznymi drogami jadę w górę Wisłoka. Na szczęście pamiętany terenowy skrót przy Zamkowej Górze dalej jest przejezdny. Co ciekawe, w mijanych wsiach wszędzie wiszą światłowody, a u siebie nie mogę się jakoś tego doczekać.
Za Strzyżowem odbijam na pagórki i przebijam się przez nie w stronę Krosna. Tutaj mam już wytyczoną drogę, aby ominąć miasto od południa. Przejeżdżając przez osiedle domków jednorodzinnych zauważam sarnę. Zawracam kawałek i z bliskiej odległości strzelam zdjęcie.
Za Krosnem mogę w końcu udać się w stronę gór. Jest kilka opcji przejazdu, wybieram drogę przez Iwonicz-Zdrój. W tym samym miejscu zatrzymuję się również na obiad. Ze względu na święto, ruch turystyczny jest duuuży. Za uzdrowiskiem chciałem zatrzymać się na polanie na pobliskich wzgórzach. Jednak droga, którą pamiętałem jako szutrową i boczną, jest w tej chwili wyasfaltowana. Co za tym idzie, jest całkiem tłoczna, bo z pobliskich wzgórz są niezłe widoki. Miejscówka jest w tym momencie niezdatna, co zmienia trochę moje plany. Jadę dalej, w stronę Jaślisk i granicy, do leśnego pola namiotowego na terenie nieistniejącej już wsi Jasiel. Droga, którą pamiętam jako bardzo marną, jest obecnie wyasfaltowana aż do ostatnich zabudowań w Woli Wyżnej.
Na polanę dojeżdżam po zachodzie słońca, zastaję na miejscu palące się ogniska i całkiem sporo ludzi. Rozstawiam namiot i dosiadam się do ekipy ze Śląska. Kręcą się na rowerach po okolicy, ale tutaj mają bazę.
Rano powoli podnosi się temperatura i masa wilgoci z gleby. Wystawiam namiot na słońce i jem śniadanie. Chowam jeszcze nie do końca wyschnięty do torby i ruszam na zarośniętą ścieżkę w stronę granicy. Chyba mało kto tędy chodzi, a po deszczach jeszcze dobrze chlupocze pod butami.
Szlak graniczny jest już przejezdny. Odbijam kawałek na wschód, w poszukiwaniu zjazdu na drugą stronę do wsi Kalinov. Jest kawałek stromego zjazdu, a po chwili dojeżdża się do leśnej, szutrowej drogi. Tą samą drogą trafia się bez skrętów do Kalinova.
Po przekroczeniu Karpat sowieci zostawili tutaj sporo złomu, który w specyficzny sposób ozdabia krajobraz. Jadę dalej, do Medzilaborce, aby zjeść gulasz z knedlikami oraz kupić Kofolę.
Czas na powrót na polską stronę. Jadę w stronę Przełęczy Łupkowskiej i tunelu pod nią. Szutrowa droga prowadzi prawie pod sam tunel. Tunel jest szeroki, bo przed pierwszą wojną światową linia była dwutorowa. W międzyczasie kilkukrotnie wysadzany i odbudowywany. Stąd też tablica, że sowieci udrażniali szlak ostatnim razem. Chętni mogą próbować przeprowadzić rower tunelem, ale obok jest ścieżka i bardzo krótki wpych pod górę. Za granicą szlak jest już z grubsza jezdny, aż do Łupkowa. Kiedyś przez krótki okres były tędy poprowadzone tory omijające zasypany tunel.
Zjeżdżam w dół, do głównej drogi. Widać weekend, sporo rowerzystów, nawet jacyś z zagranicy się trafią. Odbijam w szutry do stacji kolejki wąskotorowej Balnica. Kolejka jeździ i zwiozła masę turystów.
Ze stacji jest wygodny szlak na słowacką stronę, ale ja usiłuję znaleźć drogę do Solinki. Teoretycznie na mapie jest ścieżka, niestety mocno zarośnięta, a w dolnym odcinku podmokła. No, ale przejść się da. Jeszcze raz przecinam linię wąskotorówki i jestem na drodze do Roztok Górnych. Równa i łatwa droga, ze starym asfaltem i zakazem ruchu aut. Teraz jeszcze asfaltowy podjazd pod przełęcz Ruskie i kończę jazdę wzdłuż granicy.
Po drugiej stronie szutrowy zjazd do wysiedlonej wsi. Pod budowę zbiornika wody pitnej Stanica zlikwidowano wioski w dopływach Cirochy. Ruch samochodowy jest tutaj zakazany. Starymi, rozpadającymi się asfaltami dojeżdżam za wieś Topola.
Po zachodzie słońca, z drogi udaje mi się wypatrzeć tego orła przedniego. Chwilę później rozbijam się na łące nad rzeką.
Został mi jeszcze kawałek Słowacji, aby dojechać do przejścia granicznego z Ukrainą. Dojeżdżam do Ulicza, skąd prowadzi stara rozpadająca się droga do Ruskiej Wołowej. Równy kawałek kończy się za wieżą obserwacyjną pograniczników, reszta jest przejezdna dla terenówek i rowerów. Słońce dobrze przygrzewa. Jeszcze kawałeczek i jestem na przejściu w Ubli. Nikt nie przypieprza się do roweru. Szybko idzie, góra z 10-15 min i jestem po drugiej stronie. W przeciwnym kierunku kolejka jest znacznie dłuższa.