Zaczynam uważnie lustrować okolicę, bo zmiana jest znacząca. Strefa przygraniczna rządzi się swoimi prawami, 3 stacje paliw obok siebie i masa sklepów ze wszelkim barachłem. Po chwili skręcam w stronę Lwowa i Przełęczy Użockiej. Asfalt wydaje się podmęczony, ale teraz wiem, że to stan całkiem przyzwoity na lokalne warunki.
Dojeżdżam do miasta Wielki Berezny. Czas zdobyć trochę lokalnej waluty. Co prawda mam przy sobie dolary, ale wolę je zostawić jako pieniądze awaryjne. Pierwszy bankomat był nietrafiony, nie chciał wypłacić więcej niż 200 hrywien (ok 30zł). Drugi był bardziej skory do współpracy (privatbank), ale było to okupione prowizją za wypłatę. Zahaczam jeszcze o pobliską piekarnię i zaczynam rozglądać się za jakąś jadłodajnią. Zachodzę w jedno miejsce. Jedyne danie na szybko to pizza. O dziwo całkiem dobra.
Objedzony zaczynam jechać na północ. Jeszcze na rogatkach spotykam rowerzystę, Polaka. On kończy podróż, a ja zaczynam. Wraca z połonin, między innymi z Pikuja. Z grubsza wiem czego się spodziewać, ale zawsze warto zasięgnąć dodatkowych informacji.
Ruszam w drogę w górę Użoka. Drogę umila industrialny charakter starej, austrowęgierskiej linii kolejowej. Warto zwrócić uwagę na nietypowy sposób podwieszenia trakcji, która co ciekawe ma napięcie 3kV DC, jak reszta szlaków po tej stronie Karpat. Obecnie są prowadzone prace modernizacyjne. Chińczycy dosypują trochę pieniędzy w ramach „pasa i drogi”, by ich towary mogły nowymi drogami trafiać do Europy. Jeśli chce się przejechać koleją z kontenerem z Chin i nie jechać przez Polskę, to zostaje właściwie tylko kilka szlaków przez Zakarpacie.
Ruch samochodowy jest umiarkowany, ale jest sporo ludzi nad rzeką, korzystających z ładnej niedzielnej pogody. Po drodze zauważam osakwiony rower pod sklepem, więc zachodzę do środka. Spotykam tam rowerzystę z Holandii. Jako ciekawostkę podaje, że pomagająca w sklepie pani na co dzień pracuje w tym samym holenderskim mieście, co i on. Świat nie jest zbyt duży, co nie?
Jeszcze tego samego dnia, tuż po zachodzie słońca wjeżdżam na przełęcz. Na drodze znajduje się punkt kontrolny. Jest stąd bardzo blisko do polskiej granicy. Przed punktem odbijam w bok na szlak i do lasu. Wzdłuż szlaku jest zainstalowana linka sygnalizacyjna, gdyby ktoś ślepy łaził po nocy i próbował ominąć punkt, to zapewne spowoduje to alarm. Mnie nikt nie niepokoi, znajduje spokojne osłonięte miejsce na namiot.
Rano wracam do drogi, przejeżdżam przez punkt kontrolny i odbijam od asfaltu przed Siankami. I to by było na tyle utwardzonej drogi w dniu dzisiejszym.
Droga ma różną jakość, w zacienionych miejscach jest całkiem sporo stojącej wody i błota. Droga na pierwszą połoninę schodzi jednak szybko. Startując z przełęczy Użockiej, nie ma się zbyt wiele metrów do zdobycia. Spacerowy fragment zaczyna się przed Kińczykiem. Po wyjściu powyżej granicy lasu zaczynają się widoki i w miarę jezdna trasa grzbietem połoniny.
Z oddali ciągle słychać dźwięk motocykli. Każdy może sobie tutaj wjechać, o ile jego pojazd mu na to pozwala. Terenówką, MAZem, czym chcesz. Przed Wielkim Wierchem przepuszczam kilka terenówek, które męczą się pod górę. Czas uzupełnić kalorie. W pobliżu jest szlak pieszy, który jest poprowadzony bardziej po skałkach. Jest też na nim zaciszne miejsce, aby chwilę odpocząć, odpalić kuchenkę i wsunąć liofilizat.
Wpych jest tutaj najcięższy, nachylenie robi swoje. Na szczęście podłoże się nie obsuwa i można się zapierać na hamulcach. Potem jest już łatwiej. Pierwotnie miałem jechać z połoniny w dół, w stronę Ostrej i Równej. Zmieniam nieco plany i ruszam w stronę Pikuja. Już go widzę, ale szlak będzie jeszcze schodził w dół, pod granicę lasu.
Docieram pod szczyt przed zachodem słońca. Cały dzień zbyt gorąco nie było, ale tutaj łapie mnie bardzo zimny, silny wiatr. Zakładam kurtkę i zimową czapkę, uważając, by nic nie wyfrunęło z sakw.
Teraz którędy? Droga jest ślepa, w innych kierunkach są szlaki piesze i raczej wąskie. Na południe, czy na północ? Na północ nie mam ścieżki na mapie, ale wiem, że jest tam jakieś dobre miejsce na nocleg. Sprowadzam rower, póki jest jasno. Dochodzę do krzyżówki z drogą i odbijam na wschód. Po zmierzchu dochodzę do drewnianej chatki pod Pikujem. Nikogo w niej nie ma, ale jest kuchnia węglowa i dobra osłona przed pizgawicą na zewnątrz. Napaliłem sobie w środku, używając niedopałków z pobliskiego ogniska.
Chatka okazała się nie tak całkiem pusta, jak się wydawało. Hałasować zaczęły popielice, nęcone zapachem patelni, którą ktoś niezbyt dokładnie umył. Próby wygnienia ich miotłą spełzły na niczym, więc wystawiłem patelnię z zanętą na zewnątrz chatki.
Następnego dnia pogoda zmieniła się diametralnie. Jest bezchmurne niebo i pełna lampa, będzie ciepło. Ruszam w stronę Wołowca. Najpierw trzeba zjechać do wsi Borsuczyny. Droga jest, ale z bardzo głębokimi koleinami. W międzyczasie przekracza się strumień wypływający spod Pikuja. Tworzy on kaskadę, która wybrzmiewa bardzo głośno.
Dojeżdżam do głównej drogi Stryj-Mukaczewo. Ma ona tylko jedną zaletę, posiada utwardzone pobocze. No i nie muszę nią długo jechać, odbijam w bok do Wołowca. Po chwili spotykam pierwszy raz grupkę Czechów. Też byli wczoraj na Pikuju, ale zjechali na południową stronę. Jedziemy kawałek razem, do przełęczy. Ja zjeżdżam w dół do miasta. Najpierw market i uzupełnienie zapasów. Więcej czasu zeszło mi na znalezieniu jakiegoś przybytku, który serwuje coś więcej niż piwo i kwas. Co jest dość dziwne, bo kręci się tu dużo turystów z plecakami. Jest tu duży dworzec kolejowy i wiele szlaków w okoliczne góry.
W końcu znajduję restaurację, czas wepchnąć w siebie kalorie, będą potrzebne. Ruszać też się za bardzo nie chce, temperatura przebija 30 stopni. Jeszcze zanim skończyłem jedzenie, do tego samej restauracji trafiają poznani Czesi. Mijamy się, a ja ruszam na Połoninę Borżawę. Nie będę jednak obierał drogi czerwonym pieszym szlakiem, a ominę kawałek, szukając drogi na szczyt Płaj. Znajduje się tam stacja meteorologiczna i nadajniki radiowe. Nie wybrałem jednak najlepszego podejścia, jest ostry wpych. Słońce grzeje, a ze mnie się leje. Napotykam jeszcze schodzącą w dół sporą grupkę dzieciaków. Wraz z nimi schodzi pan, z twarzą czerwoną jak niegdyś sztandary na tych ziemiach. Koloru tego bynajmniej nie nabrała od słońca. Krótka gadka, skąd dokąd itd. Jak mnie poklepał po plecach, to się prawie przewróciłem. Ot, Ukraina.
Kawałek jest już na tyle stromy, że wnoszę na raty. Dobrnąłem jednak do właściwej drogi. Tutaj mogę już pokręcić korbą. Jezdny kawałek prowadzi do ruin pod którymi jest spore namiotowisko. Ładne widoki i bliskość strumienia ściągają tutaj sporo turystów lub ludzi, którzy lubią pochlać (niepotrzebne skreślić). Idę dalej w górę, ale tutaj droga jest już mocno zniszczona. Znowu muszę odpinać sakwy i spacerować na raty.
Docieram na górę całkiem szybko. Znajduję kawałek płaskiego na namiot, by położyć się wcześnie i wstać też wcześnie, przed upałem.