Wybrane miejsce było jednak takie se. Widok dobry, ale o wschodzie, obok namiotu zatrzymała się ciężarówka. Transport stonki, zbierającej jagody na zboczach połoniny. Jeszcze postukali w tropik, co by być pewnym, że nie śpię. Chuje.
Trzeba teraz wejść pod kolejny szczyt ochrzczony mianem „Wielkiego”. Tutaj już ciężarówką nie próbują podjeżdżać. Pod końcówkę trzeba jednak odpinać sakwy. Sam szczyt można ominąć wąską ścieżką prowadzącą dookoła. Jest jednak mocno zniszczona, a jadąc rynną uderza się pedałami o ziemię. Widoki są przednie.
Staram się pojechać jak najdalej, bo słońce zaczyna mocno przygrzewać. Droga wzdłuż połoniny jest jednak wyraźnie nieużywana. Pojazdy wjeżdżają tylko na górę, przywożąc i zwożąc zbieraczy jagód. Cała reszta drogi jest pełna luźnych kamieni i jest zdecydowanie mniej jezdna niż droga na Pikuj.
Za szczytem Kiczera jest w końcu trochę drzew. Jest tutaj pole namiotowe i małe źródełko, przy którym można się schłodzić. Następne kilometry są całkiem przyjemne, a i znajdzie się nawet fragment jezdnego singletracka.
Jadę dalej wzdłuż grzbietu aż do tego momentu. Gdy widzę, że mam sprowadzać rower w dół po luźnych kamieniach, a potem wpychać go z powrotem, stwierdzam, że dosyć tego. Jadę w dół do doliny. Czas poszukać drogi.
Droga w dół prowadzi mnie błotnistym zboczem, niegdyś utwardzoną drogą. Jednak to, że nie założyłem przed podróżą błotnika okazało się całkiem dobrą decyzją. Nie ma co zapchać się gliną.
Dojeżdżam w końcu do asfaltowej drogi. Staje przy najbliższym murku i biorę kijek, by zeskrobać błoto z butów. Podczas tej czynności zaczepia mnie trzech dzieciaków, na oko nie starsi niż 10 lat. To, że gadam po rosyjsku trochę ich zbiło z tropu, ale kazali gadać „kujonowi”, czy nie kupiłbym im piwa. Nie zwykłem kupować dzieciakom alkoholu. Pada drugie pytanie, czy nie mam czegoś do jedzenia. No, tutaj jestem już bardziej miękki, dostają wczorajszy chleb i pęto kiełbasy. Przynajmniej nie będą chlać na pusty żołądek.
Docieram do Miżgirii, do rozstaju dróg, wpadam do małego spożywczaka po coś chłodnego do picia. Postanawiam odpocząć, temperatura dobija i nie chce się jechać. Na mini rynku w centrum miejscowości jest jakaś jadłodajnia. Oczywiście zagaduje po rosyjsku, czy można tutaj coś zjeść. Na co dostaję odpowiedź od Ukrainki, że jak jestem z Polski, to niech mówię po Polsku, bo ona jest spod Lwowa. Na ludzi stamtąd reszta Ukraińców i tak mówi „Poliaki”, kim by nie byli.
Po wsunięciu dwudaniowego obiadu i zapicia piwem, wychodzę na zewnątrz i znowu widzę znajomych Czechów w ogródku pobliskiego pubu. Jadą nad jezioro Synewyr, więc znowu kawałek przejedziemy się razem. W czasie wspinaczki na przełęcz zaczyna grzmieć, ale burza przeszła bokiem. Robi się wyczuwalnie chłodniej. W dół nie da się jednak zbytnio rozpędzić, spęd bydła blokuje drogę. Ja odbijam na Kołoczawę, świeżutkim asfaltem. Jestem styrany po porannej przeprawie, biorę łóżko w kwaterze, ładuję baterie i opijam się kwasu.
Ruszam z rana w stronę Czarnej Cisy. Jestem ciekawy, czy prowadzi tam przejezdna droga przez gęste lasy Gorganów. Póki co, muszę dojechać do Ust-Czornej. Droga prowadzi przez niewysoką przełęcz Przysłop. Szutrowa droga jest utrzymywana przez leśników i znajduje się w stanie lepszym niż ukraińska średnia. W Ust-Czornej udaje się znaleźć knajpkę. Uzupełniam kalorie i wracam się kawałek, by zacząć podróż w górę Brusturianki. Dolny odcinek jest dobrze utrzymany, wyasfaltowano drogę, a na rzekę częściowo uregulowano. Jednak im dalej, tym nawierzchnia bardziej księżycowa. Pogoda też się psuje, zaczyna padać, więc chowam się pod daszkiem tablicy informacyjnej. Siadam pod nią, opieram łokieć o siodełko i po paru chwilach przysypiam. Jednak niezbyt dobrze odpocząłem po wczoraj.
Przestaje lać, więc wracam na drogę i wjeżdżam na tereny opanowane przez leśników. Mijam potężne radzieckie ciężarówki zwożące drewno. Przynajmniej dla nich droga jest w dobrym stanie utrzymania, lepszym niż ta przez wioski. Odbijam w bok, w górę dopływu Turbat (Turbacz). Rzeka ta wypływa spod Świdowca, ale tam się nie wybieram. Będę szukał drogi. W międzyczasie zaczyna lać, chowam się na najgorszy moment w przydrożnej wiacie. Jedyne chaty po drodze, to te leśników, wiosek tutaj nie ma. Zauważam odbicie drogi w bok, w sprzyjającym kierunku, jednak nie mam danych na mapie. Jadę parę kilometrów dalej. To co miałem zaznaczone na mapie okazuje się okropnie zarośniętą i nieużywaną drogą. Cofam się i próbuję jazdy ominiętym kawałkiem drogi. Okazuje się być zupełnie nową trasą do przełęczy Okole, czyli dokładnie do punktu, który zamierzałem osiągnąć. Leśnicy wykonali kawał dobrej roboty, a droga jest idealnym, 100% jezdnym łącznikiem dla rowerzysty.
Zjeżdżam w dół Czarnej Cisy. Tutaj są już fragmenty zniszczone przez maszyny do zwózki drewna. Zatrzymuję się na noc na przydrożnej polanie, nieopodal źródła.
Rano szybko zaczyna robić się ciepło. Po dojechaniu do wsi zaczyna się równiutki asfalt aż do Jasiny. Tutaj uzupełniam zapasy i jadę kawałek główną trasą. Tutaj zamierzam przebić się wzdłuż linii kolejowej do Worochty. Początek idzie dobrze, ale potem wpieprzam się w rejon wycinki.
Na raty wnoszę rower z bagażem. Wyżej nie jest szczególnie lepiej, teren podmokły. Idę na piechotę raz w tę, raz we w tę. Dalej decyduję przeprawić się przez krzaki tam, gdzie słychać dzwonki łażącego bydła. Trafiam na polanę i idę w górę. Tutaj spotykam pasterzy, ale nie mam jakoś ochoty tłumaczyć po co tutaj prowadzę rower. Udaje mi się dobrnąć do granicy lasu, ale tutaj droga też już nie istnieje długi czas, mnóstwo powalonych drzew. Zauważam jednak wąską ścieżkę w dół. Zanim jednak zacznę sprowadzać rower, idę sprawdzić, czy dobrze rokuje.
Wracam po rower i przedzieram się do drogi. Skrót wyszedł mi taki-sobie. Z przełęczy prowadzi już w miarę cywilizowana droga w dół do Worochty. Widać też linię kolejową prowadzącą do miasta.
W samym mieście chwilę się zagadałem, zaczepiony przez zainteresowanego rowerem turystę. W stylu jak się tu jeździ, jaki rower wybrać itd. Choć są tutaj wymalowane szlaki, na rowerach dużo turystów tutaj nie ma, ale takich co idą pieszo jest pod dostatkiem. Potencjał turystyczny jest duży.
Jadę na południe, w górę rzeki Prut. Cel jest tutaj jeden, dość prosty. Jedna z najwyżej położonych dróg publicznych na Ukrainie, czyli podjazd pod bazę turystyczną „Zaroślak”. Zanim tam pojadę, trzeba coś zjeść. Wylądowałem w knajpie przed samym szlabanem wjazdowym. Będzie drogo? A gdzie tam, ceny jak wszędzie, czyli na standardy polskie, dość śmieszne.
Nażarty i opity, ruszam w górę. Podjazd dość łatwy, jedynie końcówka wymaga lekkiego przyciśnięcia. Jednak żeby mieć jakieś widoki, trzeba by się wdrapać na pobliską połoninę. Jednak słońce już zaszło, a ludzi tutaj mnoga. Wolę zjechać w dół i nad rzeką mieć wypasioną miejscówkę na noc.