Mam ochotę na przejechanie Ruty 40 w Argentynie. Ta zaczyna się przy granicy z Boliwią. Jako, że jestem w Chile, to wyjdzie trochę naokoło. Do granicy Boliwii można dojechać asfaltem przez Calamę, ale ja wypróbuję inną drogę, która cienką nitką rysuje się przy granicy. Wiedzie za polem gejzerów El Tatio. Wiosek po drodze zero, więc pakuję jedzenie i 12L wody. Będzie ciężko.
San Pedro jest położone na wysokości 2400 metrów, a do El Tatio trzeba podjechać na prawie 4400. Na szczęście to komercyjne miejsce i turyści muszą tam móc dojechać, nawet autokarem. Co prawda asfaltu nie ma, ale większość drogi jest w pewien sposób utwardzona. Jedzie się po tym całkiem dobrze. Na początek jazda w piekarniku, im wyżej tym wyraźnie chłodniej. Mijam też jedną przydrożną knajpę w Machuca, ale ona zamyka się zaraz za ostatnim powracającym autobusem. Jadę kawałek dalej, by wszamać coś przy barierce drogowej. Zatrzymuje się przy mnie motocyklista z Niemiec i motywuje, żeby dotrzeć do El Tatio dzisiaj, a nie jutro z rana. Czemu? Cały sens wycieczki do tego miejsca jest zanim wzejdzie słońce znad gór.
Tuż po zachodzie słońca dojeżdżam na miejsce. Przed wjazdem na obszar gejzerów jest spory parking, toalety, kasa z biletami i parę innych budynków. Wstęp nie jest tani, z rasistowską stawką około 60zł (Chilijczyk płaci połowę). Można się rozstawić na noc z namiotem na parkingu, co niniejszym pospiesznie czynię. Nie jestem jedyny. Jednak już leżąc w śpiworze, podjeżdża nieopodal pickup, którego pasażerowie niezbyt myślą o sąsiednich namiotach. Kuchenki benzynowe zbyt ciche nie są, a odpalone w blaszanej pace wozu to prawdziwy odrzutowiec. Na szczęście kuchenka szybko zaczyna się dławić i zdycha niewychowanemu gburowi. Z satysfakcją, że „sąsiadowi krowa zdechła”, mogę spokojnie iść spać.
Wstaję wcześnie, aby zdążyć na spektakl. Temperatura utrzymuje się poniżej zera, co sprawia, że z gejzerów wydobywają się chmury pary. Na początek chciałem się przejść piechotą, ale zostałem zawrócony z drogi. Można tylko pojazdem. Rower się liczy? Tak. O sens i logikę nie należy pytać, Chilijczycy mają niemiecką mentalność i „ordnung muss sein”. Wracam się zatem po swoje koła i wjeżdżam na teren już bez przeszkód.
Woda jest podgrzewana przez zbiornik magmy położony niezbyt głęboko. Nie są to gejzery o wyrzutach porównywalnych z tymi w Yellowstone, ale też można sobie poobserwować co nieco. Podobne pole gejzerów znajduje się też po drugiej stronie gór, w Boliwii (Sol de Manana). Po wschodzie słońca spektakl się kończy, a turyści wracają do miasta. Ja za to wsunę śniadanie, zwinę namiot i ruszę tam, gdzie nikt nie jedzie.
Trasa to dość podniszczony i piaszczysty dukt na zboczach gór granicznych. Nie jest utrzymywany, czyli ma jakość podobną do boliwijskich zadupi. Jest tutaj jedna przełęcz do zrobienia na 4700 metrów, ale punkt startu był wysoki. Większość trasy da radę jechać, choć jechać w przeciwnym kierunku byłoby sporo ciężej. Niektóre fragmenty na zjeździe przejeżdżam tylko siłą rozpędu.
Docieram jeszcze kawałek dalej, do płaskiego fragmentu. Mam pierwsze żywe stworzenia na trasie, grupkę wikunii. Będą mogły się przysłuchiwać moim przekleństwom przy okazji pokonywania najbardziej zapiaszczonych fragmentów.
Docieram do doliny i krzyżówki dróg. W kierunku, z którego przybyłem, jest ustawiona tablica „droga w złym stanie”. Cóż, mogę założyć, że teraz będzie już lepiej. Obok znajduje się duże oznakowane pole z ostrzeżeniem przed minami. Pozostałości po władzy Pinocheta, który nastawiał tego przy granicach.
Niby na mapie jest rzeka, ale próżno jej szukać na powierzchni. Cały teren doliny został zdrenowany. Ułożone rurociągi odciągają wodę na potrzeby kopalni. Ciągle są układane nowe. Przemysł potrzebuje naprawdę dużo wody, a to jedno z najbardziej suchych miejsc na świecie. Ja nie powinienem narzekać, dzięki niemu mam drogę.
Jedzie się dobrze, ale coś za miękko. No tak, dziura na przodzie. Zjeżdżam tylko kawałek z drogi i rozstawiam się z namiotem. Czas odpocząć i zalepić to na spokojnie.