Do Argentyny naokoło

Rano jeszcze kawałek w dół i ląduję na asfaltowej trasie Calama-Ollague. Droga jest dość pusta, jedynie sporadyczne ciężarówki zaburzają bezruch. Pewnym urozmaiceniem krajobrazu jest pobliska czynna linia kolejowa Antofagasta-Boliwia (FCAB). Długie składy muszą pokonać sporą różnicę wysokości.

Długi pociąg na starej linii do Uyuni

Na trasie można za to spotkać rowerzystów. Kolejny raz widzę parę Kolumbijczyków, z którymi świętowałem sylwestra. Jeszcze raz pożyczyliśmy sobie dobrej drogi i pojechaliśmy w swoje strony. Kolejnego rowerzystę spotykam leżącego na poboczu. Wraz z poczuciem obywatelskiego obowiązku budzę go i pytam, czy wszystko w porządku. Okazuje się, że po prostu uciął sobie drzemkę. Jednak mimo pobudki był dalej niezbyt przytomny i rozmowa dużo sensu nie miała. Cóż, niech śpi dalej, ale może odrobinę dalej od drogi.

Coś konkretnie rozerwało stożek

Po przejechaniu przełęczy zjeżdżam na drogę wzdłuż Salaru Ascotan. Niby po płaskim powinno być łatwiej, ale nie tym razem. Podmuchy bocznego wiatru robią swoje i trzeba się mocno napracować. Jednak dzięki dobrej nawierzchni udało się przebić stówkę i wylądować na nocleg pod wulkanem Ollague.

Stacja graniczna w Ollague

Dojeżdżam sennej miejscowości na granicy, Ollague. Wyróżnia się tylko stara stacja kolejowa, która żadnych pasażerów od dawna nie gości. Ruch obecnie to tylko towary. Poza tym, o poranku wszystko pozamykane. Nie mam interesu by się tutaj zatrzymywać, jadę na granicę. Po chilijskiej stronie poszło szybko, nawet mnie przepuścili poza kolejką do okienka. Za to w Boliwii bajzel na całego. Dwa autokary i trzepią wszystkie bagaże. Stosuję standardowe podejście, czyli staję obok, sączę wodę z bidonu i oglądam cyrk. W końcu koniec kolejki, wbijam się z samym paszportem do środka, wypełniam karteczkę migracyjną, dostaję pieczątkę. Pakuję się szybko i oddalam, zanim ktoś wpadnie na pomysł, żebym ja też wyrzucał wszystko z toreb.

Boliwijski pociąg po drugiej stronie granicy

Z granicy są dwie drogi, przez Alotę (wraz z turystycznymi terenówkami) lub przez San Juan. Oczywiście cenię sobie spokój i obieram tą drugą trasę. Początek wiedzie przez płaski obszar wzdłuż linii kolejowej. Potem jednak odbijam na pagórki, by nie jechać po zalanym wodą obszarze. Tutaj jest już normalna rąbanka, na której zwykły samochód szorowałby kamieniami po podwoziu. Gdy jadę po tych wertepach, dogania mnie motocyklista. Słyszę „Where are you from?” i polską flagę na kasku. No zgadnij?
Dwie pary, trójka Polaków i Serbka obrali standardową trasę z portu w Valparaiso. Tylko nie specjalnie chce im się jechać do Uyuni, gdzie jest jedyna cywilizacja w okolicy. Robię za cinkciarza, bo boliwijskiej waluty mam pod dostatkiem.

Tradycyjnie, na Altiplano burze

Docieram do odcinka, który jest już utrzymywany w stanie przejezdności. W samą porę przed burzą. Teraz tylko kurtka, ochraniacze i można jechać. Pod wiatr dojeżdżam do San Juan. Akurat by kupić piwo na wieczór i rozstawić się za miasteczkiem przed kolejną burzą.

Miejscówka za San Juan

Dalsza droga do Uyuni jest już raczej z tych łatwych, ciężko się zgubić. Poza dwukrotnym łataniem tylnej dętki, obyło się bez atrakcji. Dojeżdżam z powrotem do Casa de Ciclistas. Ze znajomych twarzy jest ciągle jeden z Kolumbijczyków, który jedzie w stronę Brazylii. Jest też pewien Francuz, który założył sobie dość ambitną trasę do przejechania, „Rutę de los seis miles”. Z tego co wiem, nawet mu się to udało. Przynajmniej mam chętnego do rozpicia butelki wina i gadania o polityce.

Następnego dnia wybraliśmy się na bazar. Francuz w poszukiwaniu powerbanku, a ja po przejściówkę na argentyńskie gniazdka. Chodzenie po bazarze w Boliwii to zabawna sprawa. Miejscowi nie są zbyt wysocy, więc daszki straganów mam na wysokości szyi. Mój towarzysz ma jeszcze gorzej, bo jest ode mnie głowę wyższy. Obaj nie znajdujemy niczego sensownego, bo na bazarze najgorszy szrot. Już łatwiej znaleźć coś na targowiskach w byłym ZSSR.

Aby upewnić się, że dalej mam po co jechać, czyszczę i smaruję tylną piastę. Ta, jako tani wynalazek, nie posiada zbyt wyrafinowanych uszczelnień. Mimo to jazdę po Salarze i boliwijskich drogach zniosła nieźle. Skręcam ją na dobre i do tego tematu nie będę już wracał.

Ostatni akcent przed ostatecznym opuszczeniem Uyuni, chińska knajpa! Taka prawdziwa, można wszamać pierożki wonton z tradycyjnymi dodatkami. Chyba na chińskich turystów nastawiona, bo obsługa nawet po hiszpańsku nie rozumie, ale ja zawsze się dogadam.
Jedyne co psuje mi smak posiłku to ból szczęki. Domyślam się, że to z powodu zęba, ale nie wiem którego. Nie mam ochoty testować boliwijskiej służby zdrowia, więc nastawiam się na wizytę w Argentynie. Jednak po zjeździe na niskie wysokości objawy miną. Postscriptum odnośnie historii z zębem jest takie, że po jakimś pół roku od powrotu spuchło mi dziąsło, a ząb okazał się martwy. Prawdopodobnie w skutek źle załatanego przed wyjazdem ubytku. Także nie odkładajcie napraw zębów na ostatnią chwilę przed wylotem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.