Dotarłem do miasta La Quiaca, gdzie znajduje się jeden z końców argentyńskiej drogi nr 40. Całej nie zamierzam przejechać, ale obecny przebieg północnej części jest nad wyraz interesujący.
Ruta Nacional 40 to tradycyjna nazwa najdłuższej drogi w Argentynie, łączącej północ z południem. Jej przebieg przez lata był i jest modyfikowany, głównie ze względów politycznych. Jest to pewien symbol, przyciągający turystów. Północny fragment jest w większej części wyznaczony na nowo i w zasadzie całkowicie nieutwardzony. Wiosek i ruchu mało. Mimo wszystko jest to droga utrzymywana w przejezdności, a jej przebieg bywa całkiem intrygujący. Nie jest to trasa na rower szosowy, ale poza wysokością bezwzględną nie ma tutaj dużych trudności do pokonania.
Pierwsza rzecz rzuca się w oczy zaraz po przekroczeniu granicy , jest piekarnia! Jest normalny chleb. Nie mogłem ścierpieć jakości pieczywa w Boliwii. Wielu rzeczy mogę sobie odmówić, ale dobrego pieczywa nie. Jest też duży dobrze wyposażony market i kilka restauracji. Siła nabywcza mojego pieniądza jest zdecydowanie większa niż w Chile, co uprzyjemni pobyt. Mogę w końcu skosztować argentyńskiej wołowiny. Po obiedzie proszę o uzupełnienie worka na wodę. Jak się okaże, niepotrzebnie. Potrzeba jej na góra jeden dzień do przodu, będzie łatwo dostępna.
Zanim jednak ruszę w drogę, sprawy przyziemne. Mam przed sobą dwa miesiące do odlotu z Buenos Aires. Mógłbym w tym momencie zacząć zapieprzać najszybszą drogą na południe i do Ushuaia bym się wyrobił. Tylko takiego trybu jazdy nie chce. Przeliczam trasy na GPS i telefonie oraz sprawdzam ceny biletów. Najbardziej optymalnym miejscem na koniec podróży zostaje Bariloche. Stamtąd wykupuje wewnątrzkrajowy lot do Buenos Aires na 25 marca. Zamawiam go jeszcze przy pomocy boliwijskiej karty SIM, bo ciągle jestem w zasięgu. Oczywiście kupuję też argentyńską łączność, choć zasięg internetu na tej trasie będzie fragmentaryczny.
Opuszczam miasto zachodnim wylotem. Mam kilka pagórków do zaliczenia i niską przełęcz, by znaleźć się z powrotem na Altiplano. Na drodze znajduje się kilka wiosek. Pierwsza jest całkiem cywilizowana, można przysiąść w małym parku, jest kran z wodą. Nie bardzo chce się jechać, bo teraz kawałek po pustej przestrzeni pod wiatr, ale jakoś udaje mi się zmobilizować. Wystarczająco by dojechać pod następny podjazd i tam dostać osłonę od gór. W nocy jest zaćmienie księżyca. Mam bardzo dobrą miejscówkę do obserwacji nieba, daleko od cywilizacji. Jednak sen okazał się silniejszy i w rezultacie niczego nie zobaczyłem.
Dzień rozpoczynam od rozgrzewki na przełęczy. Mocno pokręcona droga w końcu zjeżdża do doliny i wioski San Juan. Miejscowość nie posiada żadnych szczególnych punktów, poza wolnostojącym kranem, gdzie uzupełniam chłodną wodę do bidonów. Ciekawie robi się dopiero na wyjeździe.
Tabliczka informacyjna oznajmia, że najbliższe 11 kilometrów drogi zostało poprowadzone dnem strumienia.
Po chwili dołącza się woda i zaczyna się zabawa. Jedzie się w dół, więc lekkie ochlapanie nogawek i przejeżdżanie raz po raz przez strumień, można uznać za dobrą zabawę. Po deszczu to już takie lekkie i przyjemne może nie być. Kawałek nie jest zbyt długi, trzeba wyjechać serpentyną w górę, by wydostać się z dna kanionu. W międzyczasie przepuszczam nieduży autobus. Tak, tutaj przynajmniej raz na dzień kursuje transport publiczny. Argentyna w przeciwieństwie do wielu krajów na kontynencie ma te kilka rzeczy, do których Europejczyk jest przyzwyczajony. Publiczna służba zdrowia, edukacja, transport.
Za starą wioską misyjną droga wiedzie przez szeroki płytki bród. Widziałem z góry, gdy przejeżdżał przez niego autobus, więc nie musiałem martwić się o trudności. Jedynym problemem jest to, że rzeka niesie ze sobą mnóstwo namułów. Po przejściu na drugą stronę buty i nogawki mam w barwie ceglastoczerwonej. Na szczęście nie jest to, ani pierwsza, ani ostatnia rzeka do przejścia dzisiaj. Za następną wioską, Paicone, jest już czysty strumień, gdzie można się umyć z błota.
Po kolejnych kilku brodach kończę emocjonujący dzień przy lokalnym „Valle de la Luna”. Księżycowa dolina to bardzo popularna nazwa na wszelakie ciekawe skałki. Rozbiję się z tym oto ładnym widokiem dostępnym bezpośrednio z namiotu.