Północna Ruta 40

Krajobraz po nocnych deszczach

W nocy przetoczyła się kolejna burza. W okolicy namiotu skutków nie było widać, ale już za następną wioską musiałem przeciągnąć rower przez zwały błota, które zostały naniesione na drogę w ciągu nocy. Po drugiej stronie już pracowała koparka, by trasa stała się ponownie przejezdna dla normalnych pojazdów.

Powoli docieram do skrzyżowania z drogą RP33 do Salty. Od tego momentu, mam około 10 kilometrów asfaltu do turystycznej miejscowości Cachi. Po drodze mija mnie ktoś na dziwnie znajomym motocyklu, a po chwili podjeżdża ktoś w starym landcruiserze. Na siedzeniu pasażera siedzi wczoraj poznany Chris. Jak się okazało, zaliczył wywrotkę na kolano, a dodatkowo nawalił mu akumulator. Zgarnęli go znajomi, którzy prowadzą camping na jednym z zadupi w dolinie. Wpadasz? Jasne, widzimy się wieczorem.

Póki co, przede mną Cachi, lokalne centrum zainteresowania turystów. Oprócz tradycyjnej architektury domów z gliny, kolonialnego kościoła i eleganckich uliczek, jest tutaj zatrzęsienie sklepików z rzemiosłem i restauracji. Co ciekawe część potykaczy ma też napisy po rosyjsku. Wbrew pozorom ceny umiarkowane, można dobrze zjeść. A zjeść warto, bo dziś niedziela, dodatkowo sjesta i sklepy pozamykane.

Za Cachi droga wraca do swojej tradycyjnej szutrowej postaci. Gorąc dalej leje się z nieba. Tutaj czeka mnie jeszcze kilkadziesiąt kilometrów po dość tłocznej, wąskiej drodze. Robię stopa przy drodze przed Seclantas. Jest dobrze wyposażony i otwarty sklep. Zachodzę głównie po piwo. Co ciekawe, sprzedająca ma mocne obiekcje przed sprzedażą piwa w zwrotnej butelce – wie, że nie przyniosę jej z powrotem. Za to może mi je przelać do plastikowej bez kaucji. Kłócił się nie będę, piwnym ortodoksem nie jestem, a i tak cud, że sklep pod wieczór w niedzielę jest otwarty.

W międzyczasie przechodzi zlewa, którą przeczekuję pod sklepem. Moim towarzyszem deszczowej przerwy jest wielki sklepowy pies. Co i rusz przynosi mi kamyk i kładzie go pyskiem na czubku mojego buta. Ja podrzucam go w górę, a on w locie łapie kamyk.
Deszcz długo nie trwa, ale gdzie indziej burza przywali mocniej. Czas ruszać do miejsca podanego przez Chrisa, po drugiej stronie rzeki. Tu jest most. Za to kawałek dalej pojawi się niespodziewana przeszkoda.

Tak, nie musi padać na twoją głowę, żeby strumień błota zablokował drogę. Jakby to była sama woda, to nie byłoby problemu. Tutaj leci masa syfu, duże kamienie i gałęzie porwane przez prąd. Od tego miejsca miałem jeszcze około kilometra do przejechania. Cóż, postanowiłem poczekać. Czekam, czekam, woda nie ma ochoty opadać. Jeden samochód podjechał, zawrócił. Wtem widzę po jednej stronie jakiegoś gościa, gapi się na rzekę. Za parę minut widzę go po drugiej stronie, w tych samych śnieżnobiałych spodniach. Pytam się, kurna jak? Pokazał mi parę metrów w górę rzeki, ścieżkę po kamieniach. Co prawda suchą stopą nie uda się przejść, ale na raty da radę przetargać rower. Błoto po kolana nie stanowi problemu, po drugiej stronie mam prysznic.

Zadupiasty kemping "Utopia Overland"

Dojechałem na miejsce nazwane „Utopia Overland”. To kawałek ziemi, którą kupiła para Niemców. Johann i Martina mieszkają tutaj, a przy okazji lubią gościć innych podróżujących za skromną opłatą. Przypadkowych gości zbyt wielu nie ma, miejsce jest oddalone od głównej drogi. Luksusów też nie ma, ale jest woda, jest panel z prądem wystarczającym na oświetlenie i lodówkę z piwem. O dziwo komarów brak. Robię tutaj dzień przerwy. Korzystając z map, układam trasę na dalsze dni. W rozmowach i obżeraniu się pizzą z glinianego pieca towarzyszy mi Chris i jeszcze jeden motocyklista z Kanady.

Po prawej widać, którędy zeszło błoto

Udało się odrobinę odpocząć, ale czas ruszać w dół, do Cafayate. Po rzece błota nie ma już śladu, za to mam jeszcze sporo zapylonej i słonecznej drogi przed sobą. Mijam wioskę Molinos i pierwszy raz od wyjechania z Abancay zjeżdżam poniżej poziomu 2000 metrów. Nadmiar hemoglobiny przyda się, by nieco przyspieszyć w następnych dniach, ale nie uprzedzajmy faktów. Póki co, czas na chwilę odpoczynku, jest ciepło. Odbijam w bok do wioski Angastaco. Najpierw do sklepu, szału z zaopatrzeniem nie ma. Wcinam pudełko lodów na schodkach przed wejściem. A może znajdzie się jakaś otwarta knajpa? Za rogiem coś jest, co prawda obsługa gapi się na mecz, ale nie zbywają mnie. Nawet nie dopytuję co dzisiaj w menu, a jednak dostanę coś ciekawego na talerz.

Najpierw kalorie. Nawet znają tu kopytka. Z kurczakiem, sosem pomidorowym i parmezanem

Kopytek to się nie spodziewałem. Wersja z sosem pomidorowym, kurczakiem i parmezanem jest całkiem ciekawa. W sam raz przed bardzo widokowym odcinkiem, kierunek Quebrada de las Flechas!

Pokręcona droga skręca między jeszcze bardziej pokręcone skały. Wyerodowane masy piaskowca tworzą niespotykany krajobraz. Jest to około 10 kilometrów drogi w suchych kanionach. Potem zaczynają się wioski. Jedne zamieszkane, a inne z nieznanych mi powodów wyludnione.

Rower w pyle i ja w pyle. Trzeba było jednak znaleźć jakieś miejsce bez kaktusów i śladów po okresowych strumieniach

Na koniec dnia należy wybrać miejsce na nocleg, bezpieczne w razie burzy i możliwie bez kolców pod namiotem. Klif nad rzeką nadał się w sam raz, z dala od pyłu z drogi. Niebawem zaczyna się asfalt i winnice w rejonie Cafayate. Tutaj kończy się północny, jeszcze dość dziki fragment Ruty 40.

Tadam, początek asfaltu na Rucie 40.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.