Rano po burzy nie ma już śladu. Ruszam w górę, mam jeszcze trochę metrów do pokonania. Idzie dosyć łatwo. W zielonej dolinie pasą się gwanako i wikunie, poza tym żywego ducha nie widzę. Jednak ktoś mnie dogania po drodze. Motocyklista Chris zgarnia mnie z drogi na pogawędkę. Przyjechał obejrzeć tegoroczny rajd Dakar, kupił terenową Hondę w wersji na Amerykę Południową i teraz powoli zmierza do Valparaiso, by załadować ją w kontener i pojechać do Azji Środkowej. Przedziwny plan, ale kto mu zabroni?
Zeszła nam się dłuższa chwila na rozmowie i w międzyczasie pogoda zaczyna się psuć. Nie wiemy jeszcze, że to nie było nasze ostatnie spotkanie. Chris rusza i ja też muszę szybko zrobić ostatnie zakręty. Za chwilę będzie nieciekawie.
Na szczycie z drugiej strony podjeżdża terenówka, do której zaraz podbiega śmieszny zwierzak. Ten oto nibylis andyjski chyba znalazł swoją naturalną niszę w żebraniu jedzenia od zatrzymujących się turystów. Wiadomo, każdy chce fotkę z najwyższej przełęczy, ale fotka wraz z lisem i przełęczą brzmi jeszcze lepiej.
Dobra, koniec zabawy. Burza już wisi mi nad karkiem, a jestem na prawie pięciu tysiącach metrów. Czas palić hamulce, będzie długo w dół.
Podczas jazdy zdarzają się piękne przebłyski czystego nieba nad świeżo ośnieżoną Nevadą Acay. Dziwnym zbiegiem szczęścia nie dostaję deszczem po plecach. Jedyna woda do pokonania to ta w poprzek wypłukanych brodów rzeki Calchaqui.
Przed wjazdem do szerszej części doliny widzę, że kolejna burza przeszła w poprzek mojej drogi. Znowu bez strat. Docieram powoli do pierwszej miejscowości po drugiej stronie gór, La Poma. Jest zielony park w centrum, jest darmowe wifi, z którego nie omieszkam skorzystać. Zachodzę też do małej restauracji na kilka empanad (pieczone pierogi) i ciepłą herbatę.
Kawałek za La Pomą znajduje się kolejna atrakcja. Rzeka wrzyna się między skały, a nawet przepływa pod nimi. Ten ewenement nazywany jest „Diabelskim mostem”. Nie znajduje się daleko od drogi i warto na chwilę zboczyć z kursu.
Jadę ciągle w dół, starając się znaleźć miejsce, gdzie w razie deszczu nie zaskoczy mnie woda. W końcu dostrzegam ruiny starego domu na wzgórzu, z którego ostały się tylko ściany. Jest kilka metrów nad drogą, więc to całkiem bezpieczna lokacja. Jest tylko jeden słaby punkt, obecność komarów. Od jazdy po pustyniach już zapomniałem, że te owady istnieją. Szybko chowam się przed nimi do namiotu i kończę dzień.