Rano ruszam dalej na południe. Dość szybko przebijam się do kolejnej doliny, gdzie o dziwo nie muszę moczyć nóg, bo istnieje most. A za mostem udaje się zobaczyć grupkę Nandu, czyli strusi amerykańskich. Jak na pustynny teren jest tutaj całkiem sporo zwierzyny.
Piaszczystym duktem docieram do Liviara. W samej wiosce nic ciekawego nie ma, to punkt stopu dla kierowców. Droga znacząco się poszerza. Kursują wywrotki, z którymi muszę dzielić się nawierzchnią na tym odcinku. Wszystkie jadą w stronę dużej kopalni Pirquitas. Kierowcy są z tych bardzo uprzejmych. Machają, pytają się czy nie chce wody itd. Wodę zatankuje kawałek obok kopalni. Jest tutaj najwyżej położona osada w Argentynie. Pomimo bycia na zadupiu jest punkt pomocy medycznej. Jest nawet lekarz. To dobre miejsce, aby zapytać o wodę, uzupełnić bidony, no i chwilę pogadać.
Chwilę za skrętem na kopalnię obserwuję pracowników latających z dronem nad doliną. Jestem ciekaw zastosowania tegoż w górnictwie. Niestety zaraz potem skręcam w złym kierunku i robię sobie odrobinę na przełaj wzdłuż rzeki. Drogi nie nadłożyłem, co najwyżej trochę czasu.
Słońce już chyli się ku zachodowi, przejeżdżam przez przełęcz i znajduję opuszczone gospodarstwo przy krzyżówce dróg. Jak się okazało z rana, miejsce to upodobały sobie ptaki.
Oprócz kilku wróblowych, słyszę co jakiś czas charakterystyczny dźwięk skrzydeł. Kolibry poza tym innych dźwięków nie wydają, więc dopóki nie zaczną lecieć, nie jest się świadomym ich obecności. Za to jak lecą, robią to bardzo szybko. Ciężko nakierować tam aparat i jeszcze trafić z ostrością. Na szczęście obiekt poszukiwań usiadł na chwilę na gzymsie dachu i stamtąd mogłem swobodnie zgarnąć go do lufy aparatu. Na zdjęcie kolibra w locie przyjdzie jeszcze czas.
Zjeżdżam w dół do wioski Coranzuli. W małych sklepikach jest zaskakująco duży wybór produktów, jak na takie zadupie. Są owoce i warzywa, nawet jogurt i kawałek sera się znajdzie. Przycupnąłem na progu i gapiłem na ulice niczym z westernów. Jeszcze tylko zatankować wodę w punkcie medycznym i można ruszać. Jedna nietypowa rzecz rzuca mi się w oczy, gdy idę do kranu na zaplecze, dystrybutor z darmowymi prezerwatywami. Kontrola urodzeń dla resztki Indian z tego terenu?
Jeden bród dalej i jestem z powrotem na czterdziestce. Jadę na niską przełęcz, otoczony kolejnymi skałami o fantazyjnych wzorach. Gdzieś za nimi jest jeszcze jedna kopalnia, z której muszę przepuścić konwój ciężarówek.
Za przełęczą wjeżdżam na dużą płaską przestrzeń, której dno stanowi Salar de Olaroz. Tamtędy jedzie większość pojazdów. Jednak sama czterdziestka odbija w bok. Tabliczka ostrzega, że to jest trasa dla terenówek. Cóż, sprawdźmy.
Ostrzeżenie wyjaśnia się po kilku kilometrach, droga skręca na wschód i prowadzi po ścianie wąwozu. Żadna ciężarówka nie zmieści się między skałami. Od tego momentu zaczyna się też droga w górę, na kolejną przełęcz. Widzę, że droga w tym miejscu była niedawno poprawiana.
Z oddali widzę burzowe chmury, ale jak dotąd Argentyna jest dla mnie słoneczna jak ich flaga. Na zjeździe widać tylko ślady świeżego błota, które niedawno spłynęło wraz z deszczem. Zjeżdżam między takimi wyschniętymi korytami w stronę Susques. Przy jednym z koryt obskoczyły mnie psy i nie bardzo chciały odpuścić, a pod górkę po piachu nie mogłem ich zbyć. Z oddali gapił się na to stary lokals, nie odzywając się ni słowem, by przywołać te zasrańce. Zapoznałem go z obelgami w kilku językach i pojechałem dalej. Do samego miasteczka nie dojeżdżam, ale rozstawiam się trochę powyżej koryta rzeki. Ponieważ jest pora deszczowa, trzeba uważać, by nie obudzić się na drodze potoków błota.