Ponieważ w samolocie z Bariloche nie muszę mieć roweru w kartonie, postanawiam podjechać pod lotnisko na kołach i „ostrechować” go folią, częściowo rozebranego. Dobrze, skąd zatem zorganizować taką folię? Ze sklepu budowlanego? Nic z tych rzeczy. Cienką folię do owijania można kupić w sklepach papierniczych. Trochę nachodziłem się po mieście, zanim skierowano mnie we właściwe miejsce. Rower na taśmie wyjechał w całkiem przyzwoitym stanie.
Podróż do Buenos Aires przebiegła bardzo sprawnie. Lot Norwegianem był z tych tanich, nie warto nawet rozważać autokaru na takich dystansach (3h lotu kontra 24h w autokarze). Tutaj mam trzydniowy postój przed lotem do Europy. Po wylądowaniu w stolicy zaczynam składanie puzzli przed terminalem. Idzie mi dość sprawnie, przy okazji parę osób zagaduje o przejechaną trasę. Lotnisko regionalne znajduje się w centrum. Stąd kieruję koła na poszukiwanie hostelu. Niestety pomimo dużej ilości hostów na warmshowers, ciężko doczekać się odpowiedzi. Liczba martwych kont w serwisie zaczyna być co najmniej upierdliwa. Podjeżdżam do pierwszej lokacji, tutaj niestety krzywo patrzą na rower, którego nie ma gdzie wstawić. Trudno, jadę w następną miejscówkę. Może odrobinę droższą, ale znacznie przyjemniejszą. Tutaj na recepcji zastaję Kolumbijkę, dla której odrobina mojego szmelcu nie stanowi problemu. Rower trafia na wewnętrzne patio starej, kolonialnej kamienicy. Całość okolicy też jest przyjemna, dzielnicę Palermo mogę polecić.
Na rzetelne zapoznanie się z miastem nie było czasu ani chęci. O tej porze roku tłumu turystów nie ma, a temperatura oscyluje w przyjemnych okolicach 20 kilku stopni celsjusza. Obszar dużego Buenos Aires jest ogromny, więc ograniczyłem się do przejażdżek i spacerów w najbliższej okolicy. Głównie zapoznawałem się z ofertą kulinarną. Raz zaszedłem do libańskiej restauracji, szukając jakieś odmiany od regionalnej kuchni. Tutaj czekała mnie drobna niespodzianka, bo dań z grilla nie można było zamówić. Czemu? Od miesiąca ulica jest odcięta od gazu, co za tym idzie, restauracja też. Cóż, typowy argentyński pierdolnik. Mimo wszystko wolę to od chilijskiego „ordnungu”. Pomimo kolejnych kryzysów, wszystko się jakoś kręci. Trafiłem na przebudowę linii kolejowej w stronę Tigre. Tory są przenoszone na wiadukt, by wyeliminować kolizję z ulicami i przyspieszyć miejską kolejkę. Nie wygląda to jakby na to brakowało pieniędzy.
Na następny odcinek potrzebowałem kartonu, ten znalazł się szybko w pobliskim sklepie rowerowym. Znowu rozłożenie na części i ostrechowanie resztą folii zakupionej w Bariloche. Rano wystawiam całość na chodnik przed hostelem i próbuję zorganizować sobie transport. Na początek Uber, ten nie chciał zabrać kartonu i generalnie mnie olał. Trudno, obok przebiega ulica z mnóstwem taksówek. Te niestety w większości to małe piździki typu Corsa, z butlą LPG w bagażniku. Ni cholery karton z rowerem tam nie wchodzi. W końcu znajduję nieco większą taksówkę, minivana volkswagen. Tutaj po złożeniu siedzeń udaje się wepchnąć bagaż. Taksówkarz okazał się całkiem miłym gościem, a cena nie była wygórowana. Lotnisko międzynarodowe (EZEIZA) jest położone kilkadziesiąt kilometrów od centrum. Dojazd autostradą, więc też nie bardzo na rower. Udało się dotrzeć z zapasem czasu. Tutaj szybko odprawiam się z bagażem i mam chwilę na odpoczynek. Cappuccino i dwa ciastka to ekwiwalent 15 zł. Powodzenia z takimi cenami na Okęciu.
Pierwszy lot też Norwegianem, do Londyn-Gatwick. Całkiem przyjemnie, bo miejsce mam w pierwszym rzędzie i pełno miejsca na nogi. Serwis w trakcie lotu też moim zdaniem lepszy niż British Airways, lepsze jedzenie, a bilet w przystępniejszej cenie. Jeszcze nocna przesiadka między terminalami i ostatni odcinek do Warszawy. Tutaj niespodzianka, bo na końcu marca wita mnie pogoda podobna do tej w Buenos. W ten magiczny sposób mam lato 3 razy pod rząd. Jeszcze tydzień i wracam do roboty, będzie ciężko.