Ruszyliśmy na szlak w stronę schroniska Frey. Ot, ścieżka w górę, w dobrym stanie utrzymania, z pomostami i bez ekspozycji. Nic dziwnego, że Frey jest najbardziej obleganym schroniskiem, każdy jest w stanie tutaj dotrzeć bez trudności. O ile początkowo mamy bardzo letnią pogodę i wchodzimy w podkoszulkach, to po dojściu do Freya pogoda zmienia się diametralnie. Trzeba założyć kurtkę i zimową czapkę. Pierwotny pomysł polegał na noclegu przy Frey’u. Było jednak dosyć wcześnie, a rozstawianie namiotów na tym skalistym wygwizdowie pod budynkiem schroniska nie jawiło się jako przyjemny nocleg. Uzupełniliśmy trochę kalorii i ruszyliśmy dalej w górę, przy nadchodzącym załamaniu pogody. Tutaj już nie ma tak łatwo i trzeba sporo pomagać sobie rękoma, by wskakiwać na kolejne skały. W międzyczasie zaczyna prószyć śnieg, co motywuje do szybszego podejścia.
Na rozstaju dróg obieramy ścieżkę do schroniska Jakob. Dziś tam nie dojdziemy, ale droga schodzi w dół do doliny. Tam będziemy znacznie lepiej osłonięci od wiatru niż pod Frey’em. Jedynym problematycznym fragmentem jest zejście po rumowisku w dół, gdzie będę musiał sobie opróżniać niskie buty ze skalnego gruzu. Gdy doszliśmy do lasu, zaczęło już dobrze padać śniegiem. W tym zimowym krajobrazie, co i rusz skrzeczą płoszone przez nas papugi. Tutaj mam spory dysonans poznawczy pomiędzy wyobrażeniem papug, jako ptaków żyjących w tropikach i padającym śniegiem. Całkiem surrealistyczny obrazek.
Na noc zostajemy na miejscu biwakowym przy strumieniu. W nocy trochę piździ. Pomimo grubego, zimowego śpiwora, muszę wspomagać się puchówką. W utrzymaniu temperatury ciała pewnie nie pomaga fakt, że lekko się podziębiłem.
Rano z powrotem mamy powrót słonecznej, bezchmurnej pogody. Resztki wczorajszego śniegu szybko się topią. Wchodzimy na kolejną przełęcz, z której widać oświetlone wieże Cerro Catedral. Teraz szybkie zejście i jesteśmy pod schroniskiem Jakob. Dotarliśmy wcześnie, więc w miarę możliwości chcemy ruszać dalej, w stronę Laguna Negra. Zanim jednak dobrze zdjęliśmy plecaki, do schroniska wraca grupka, która wyszła rano na szlak właśnie w tym kierunku. Zawrócili, bo ściana na szlaku po wczorajszych śniegach jest oblodzona. No tak, południowa ekspozycja, szybko nie stopnieje, skwitowała pani z obsługi schroniska. Od czasu wycieczki pod Santiago zawsze będzie mnie to śmieszyć.
Trzeba szybko zrewidować plany. Poza zablokowaną drogą w stronę Laguna Negra mamy tylko do dyspozycji zejście na wschód w stronę miasta lub bardzo rzadko uczęszczany szlak w stronę drogi do Pampa Linda, gdzie finalnie chcieliśmy wylądować. Rzadko uczęszczany brzmi dobrze. Jest to zejście wąską doliną wzdłuż strumienia. Ten na początku sezonu jest zasilany śniegiem, ale o tej porze roku stan wody jest niski i nie trzeba moczyć nóg przy zejściu w dół. Parę razy szlak przeskakuje z jednej strony na drugą, ale wystarczy asysta w postaci kijka, by skakać po wystających z wody kamieniach. Inną atrakcją samą w sobie, jest przedzieranie się przez bambusowe zarośla, w końcu to las deszczowy, podobny do tych chilijskich. Na nocleg kolejny raz trafiamy na miejsce biwakowe w lesie. Tym razem biorę się za rozpalanie ogniska, opału w pobliżu jest pod dostatkiem, a dobrze jest się ogrzać zanim wejdę do śpiwora. Zwłaszcza, że wewnątrz głębokiej doliny, na zbyt wiele słońca o poranku nie ma co liczyć.
Następnego dnia, kontynuując zejście, docieramy na zachodni koniec jeziora Mascardi. Stąd jeszcze tylko kawałek drogi, przejście przez linowy most nad Rio Manso i lądujemy przy drodze do Pampa Linda. Tam zaczyna się droga pod wulkan Tronador, który chcemy sobie obejrzeć z bliższej odległości. Na początku, niezrażeni, siedzimy i czekamy przy drodze, z planem złapania stopa. Nic nie jedzie. Po jakimś czasie pojawiają się pojedyncze pojazdy, ale w kierunku przeciwnym do naszej destynacji. Trudno o podwózkę, jeśli nie ma kto cię podwieźć. Cała zagadka wyjaśni się jutro. Na tym odcinku drogi jest ruch jednokierunkowy w określonych godzinach. Próba dotarcia po południu w górę, jest skazana na niepowodzenie.
Trudno, rozstawiliśmy się na łączce pod zamkniętym ośrodkiem wypoczynkowym, wcinając dzikie jabłka. Rano będzie łatwiej o podwózkę. Po przepuszczeniu busików ze zdecydowanie ździerskimi stawkami, znajdujemy miejsce na pace pickupa. Ten żwawo pokonuje zakręty, za którymi zostaje tylko masa pyłu (ponoć pył zebrany po erupcji wulkanu Puyehue został użyty do utwardzenia okolicznych dróg).
Docieramy w końcu do Pampa Linda. Widać przebłyski lodowca, ale sam Tronador jest za chmurami. Zostawiamy część gratów na kempingu i idziemy na lekko na punkt widokowy. Nie mamy tutaj szczęścia do pogody, zaczyna się mżawka. Widoki z punktu widokowego też oszałamiające nie są. Trudno, czas się zbierać. Ja już zbyt wiele czasu nie mam, a miejsce na prowiant w plecaku zaczyna świecić pustką. Przed szlabanem wjazdowym na powrotną drogę dogadujemy się na kolejną podwózkę. Tym razem siedzimy w kabinie, a miła para podrzuca nas na stację benzynową na drodze numer 40. Stąd już bardzo łatwo o kolejną podwózkę do Bariloche. Ciągle mniej skomplikowane od korzystania z komunikacji miejskiej bez posiadania karty SUBE.
Mam jeszcze trzy dni do wylotu, ale nie chce mi się już łazić po górach. Muszę przygotować się do lotu, więc pozbywam się wszystkich zbędnych rzeczy. Zużyta opona trafia na śmietnik, tak samo jak kilka innych rzeczy. Rozwarstwioną kurtkę przeciwdeszczową oddaje pechowcowi, który stracił jedną po wizycie w lokalnym klubie. Pilnik, który targam od Iquique ponoć też się przydał. Przy okazji bawimy się z Michałem w przygotowania ich rowerów do remontu „w połowie drogi”. Po raz kolejny mam okazję wymieniać łożyska w Novatecu w warunkach polowych, młotek tradycyjnie znalazł się na recepcji hostelu.