Pomysł na Azję

No dobrze, jak zatem połączyć punkty na mapie? O wszystkim znowu decyduje, jakże by inaczej, biurokracja! Chiny i Mongolia to kraje o ruchu wizowym. W przypadku Chin, standardowa wiza możliwa do uzyskania w Warszawie, to dwa wjazdy po maksimum 30 dni każdy. To nie jest zbyt długo, na tak olbrzymi kraj. Trzeba spinać łydę. Co prawda, zdarzają się przypadki takie jak w 2016. Słyszałem od podróżujących w przeciwnym kierunku, że ambasada chińska w Tbilisi wystawiała wizy na 90 dni, ale takie opcje to raczej rzadkość (brałbym w ciemno!).
Mongolia to tylko 30 dni, przy ważności wizy 3 miesiące od wystawienia (trzeba wjechać przed tym terminem na teren kraju). Na szczęście, można ją przedłużyć o następne 30 dni, w bardzo prosty sposób, w Ułan Bator, w maksimum 7 dni po przybyciu (znowu spinamy łydę).
Dodatkowo, to nie Europa, przejścia graniczne obsługujące obcokrajowców są nieliczne, oddalone od siebie, zamknięte w weekendy, nieprzyjazne dla mrówek (zwykle przekraczalne tylko na pace samochodu). Tutaj za bazę wiedzy odpowiada strona Caravanistan.

Zdecydowałem się na kolejność Chiny – Mongolia – Chiny – Kirgistan. Start na wiosnę, koniec zanim spadnie śnieg. Całe spektrum temperatur i dość skrajnych warunków.

Do Chin znalazłem dość tani lot z Warszawy do Pekinu, Ukrainian Airlines. Około 1000zł razem z dwoma sztukami bagażu. Z Pekinu można wziąć kolejny samolot lub przejechać się koleją. Jako, że jest to atrakcyjna cenowo opcja, zarezerwowałem w serwisie ctrip.com bilet na trasę Pekin-Jilin pociągiem klasy D (250km/h). Za około 1000km odcinek opłata wyniosła 160zł. Do wagonu klasy D, za ostatnim rzędem siedzeń, można wcisnąć 3 kartony z rowerami. Niezłożonego roweru nie można przewozić tak jak PKP, ale można go nadać jako bagaż. Niestety, jeśli wybieramy szybki pociąg, to nasz rower nie będzie nim jechał (brak wagonów bagażowych). Z wizy szybko schodzą dni, także lepiej mieć rower w kartonie i udawać, że to bagaż.

W tak zwanym międzyczasie, zatrudniłem się, z ogłoszenia, w korpo, aby dorobić przed wyjazdem. Praca nad gównianymi projektami jest całkiem ok, jeśli dobrze płacą i masz przed sobą perspektywę czasową, po której rzucasz to wszystko w cholerę. Umowa do końca kwietnia, której nie przedłużałem (ku wielkiemu zdziwieniu menadżerów).
Po pracy mogłem zająć się kreśleniem po mapie, załatwianiem szczepień i wiz. Na „dzień dobry” poszło 4,5 tysiąca złotych, łącznie z ubezpieczeniem na pół roku.

9 maja o godzinie 6, przypadł czas odlotu. Przed tym kilka zwariowanych dni, łącznie z zamknięciem ubezpieczenia w ZUS i NFZ i załatwianiem ostatnich „przydasiów”. Wylot z Okęcia i zaczęła się zabawa.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.