Pomysł na Azję

Przed wyjazdem znalazłem na warmshowers.org kontakt z mieszkającym w Pekinie Scottem. Potrzebowałem jakiegoś miejsca, gdzie mogę przenocować. Dla bezpieczeństwa nie chciałem jechać pociągiem tego samego dnia, co lądował samolot. O klasie wybranego lotu świadczyła nocna godzina przylotu, o której to na lotnisku kompletnie nic nie funkcjonowało. Metro o tej porze również nie kursowało.
Wybrałem trochę kasy z bankomatu i zapakowałem się do taksówki, jak się okazało, nie najlepszej. Według Scotta przepłaciłem z 3 razy. Jednak po podróży byłem tak zmęczony, że było mi już wszystko jedno, chciałem tylko dotrzeć do jego mieszkania i zakończyć ten etap.

Następnego dnia, miałem do zrealizowania dwie rzeczy, w których pomógł mi Scott. Pierwsza to kupno sztycy, której nie załatwiałem przed odlotem. Pęknięcie zauważyłem podczas składania roweru przed lotem. Wyszedłem z założenia, że co jak co, ale takie rzeczy nie powinny być trudne w zakupie i nie ma co targać drewna do lasu. Wzięliśmy starą pękniętą sztycę na wzór i poszliśmy do zaprzyjaźnionego sklepu nieopodal.
Przy okazji mogłem zacząć oglądanie Pekinu za dnia. Zupełnie odbiegał od moich wyobrażeń, betonowego miasta molocha. Tego dnia powietrze było zupełnie czyste, temperatura dobijała do 30 stopni, a dookoła cała masa zieleni.
W sklepie w odpowiednim rozmiarze znalazły się dwie sztyce. Thomson za 800 juanów i Cube za 250. Stwierdziłem, że Thomson to przesada i powiedziałem, że biorę tańszą. Po krótkiej chińskiej wymianie zdań, usłyszałem od Scotta, że dostaję od sklepu tą sztycę za darmo, a kasa przyda mi się na jedzenie.

Wróciliśmy do mieszkania. Scott trzyma u siebie w kawalerce trzy rowery.  Zapytał się, czy nie mam ochoty na przejażdżkę. Była to pierwsza okazja do zapoznania się z chińskim, miejskim ruchem, bezpośrednio.
Zakazane miasto od tyłu. Tego dnia trafiłem na czyste, błękitne niebo, co ponoć nie trafia się często.
Rundka na Tiananmen i dookoła Zakazanego Miasta. Jeździ się dosyć hmm, osobliwie. Dla rowerów są zwykle oddzielne pasy, ale po nich jeżdżą też elektryczne skutery, trójkółki z pocztą i dostawami, a także czasem samochody. Jazda po czerwonym, pod prąd, to są normalne zjawiska.
Przy okazji załatwiliśmy drugą sprawę, zamianę zarezerwowanego biletu na pociąg, na wersję wydrukowaną. Obywatele ChRL mogą to zrobić w automatach na dworcu, a obcokrajowcy tylko w kasie, podając paszport i numer rezerwacji. W Pekinie jest kilka dworców obsługujących ruch dalekobieżny, ja odjeżdżałem ze starego dworca głównego. Przed nim funkcjonuje olbrzymi zatłoczony plac, na którym nie wolno jeździć rowerem, a z góry na wieżyczkach obserwują go żołnierze z długą bronią. Jedno z mniej przyjemnych miejsc.

Jak to w Chinach, dookoła jest pełno jadłodajni. Scott zapytał się, czy lubię jagnięcinę. Ponoć najlepszą robią chińscy muzułmanie, czyli grupa etniczna o wdzięcznej nazwie „Hui”. Nie mogłem odmówić, była naprawdę niezła.

Następnego dnia rano, musiałem dotrzeć na stację, w czym nie mógł mi już pomóc Scott. Miałem plan, by dojechać tam metrem, ale po przejściu jednej ulicy z tym cholernym kartonem stwierdziłem, że to głupi pomysł i złapałem taksówkę, tym razem normalną. Wyszły totalne grosze.
Jak wytłumaczyć gdzie chcę dojechać? Pokazałem bilet, na którym była wypisana chińska nazwa stacji.

Jeśli chodzi o dworce kolejowe i stacje metra, to tutaj dochodzi pewna paranoja, czyli kontrole bezpieczeństwa. Żeby dostać się na ich teren, trzeba przejść przez bramki, a bagaż musi być przeskanowany. Na szczęście karton z rowerem mieścił się we wszystkich skanerach.
Na dworcu nie można, ot tak sobie, wejść na peron. Na każdy z nich prowadzą oddzielne wejścia z bramkami, które są otwierane dopiero przed odjazdem. W międzyczasie możesz przysiąść na ławce lub tak jak jeden z chińczyków, zalać wrzątkiem chińską zupkę i jeść różne dziwne rzeczy. Pomimo półotwartego charakteru, na dworcu plączą się nieliczni żebracy (a to bardzo rzadkie zjawisko).
Przed otwarciem bramek zaczyna się zbierać przed nimi kolejka. Zagaduje do mnie na migi jakiś starszy gość. Inteligentny, bo pomimo bariery językowej rozumieliśmy się bez problemu. Zaproponował, że pomoże mi z niesieniem kartonu. Niewątpliwie przydała się pomoc, bo dworzec jest stary i pełen schodów. Wrzucam karton przy wejściu, przypinam go linką do półek na bagaż.
Jako, że pociąg do wolnych nie należy, w każdym wagonie jest konduktor, który odpowiada za to, żeby bagaże nie latały po przedziale. Niezbyt spodobała mu się moja improwizacja, więc za chwilę, jako właściciel kartonu, byłem poszukiwany wśród pasażerów. Razem z konduktorem przenoszę bagaż za ostatni rząd siedzeń, zdecydowanie najlepsze miejsce, gdzie można upchnąć minimum 3 sztuki tak zapakowanych rowerów.
Pociąg łyka kilometry, w ciszy i braku jakichkolwiek wibracji. Osiem godzin mija szybko i komfortowo.

W Jilin wysypuje się sporo ludzi, ale pociąg jedzie dalej, do Hunchun, pod granicę z Rosją. Inni rozchodzą się dookoła, a ja zostaję z bagażem, który należy poskładać. Przed dworcem jest zlokalizowany duży plac, więc miałem sporą widownię.

Składanie nie idzie zbyt szybko. Śrubki od tarcz schowałem tak dobrze, że nie mogłem ich znaleźć. Dodatkowo, do złożenia całości, brakuje mi klucza imbusowego nr 4, który zostawiłem u Scotta, gdy podmieniałem sztycę. Cóż, na początek potrzebuję znaleźć sklep rowerowy. Staram się wśród gapiów znaleźć kogoś, kto mnie rozumie. Wypatruję jednego młodzieniaszka, który z początku niechętnie, decyduje się, by mi pomóc. Prowadzę rower bez hamulców i rozmawiam. W sklepie znajdują się śruby do tarcz, ale klucza nr 4 w liczbie pojedynczej nie mają. Tylko całe zestawy. Pożyczam tylko na chwilę klucz, by ustawić sztycę i decyduję się ruszyć w drogę, bo zostało mi niewiele czasu do zachodu słońca.

Została ostatnia rzecz, uzupełnić butlę z benzyną. Znowu migi. Na stacjach w mieście nie ogarniają, po co chcę lać benzynę do aluminiowej butelki i odmawiają pomocy. Na szczęście trochę za miastem już takiego problemu nie było, choć chwilę musiałem wytłumaczyć, że nie o wodę tu chodzi.

Zapada zmierzch, gdy dojeżdżam do małego miasteczka, przy tamie na rzece Songhua. Uzupełniam prowiant i pierwszy raz staram się zamówić coś w knajpie. Menu tylko po chińsku, bez obrazków. Wylosowałem pozycję z środka, raz się żyje. Jadłodajnia serwowała tylko pierogi, więc o tyle było łatwiej.
Tradycyjnie na północy, do posiłku nie podaje się herbaty, a mało klarowny wrzątek. Zimna woda jest zła, przenosi choroby. Gorąca woda jest dobra. Ma to jakiś sens, ani razu w Chinach niczym się nie zatrułem.

W dalszą drogę ruszam już po zmroku. Przejeżdżam jeszcze kilka wiosek, aż znajduję małą polanę w lesie. Tutaj prześpię do południa dnia następnego, likwidując jetlag.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.