Wraz z przekroczeniem granicy Kirgistanu, dostałem stempel wjazdowy ważny przez dwa miesiące. Wystarczająco długo, żeby pokręcić się tu i ówdzie, zanim spadną pierwsze śniegi. Koniec pośpiechu z goniącym terminem wizy.
Przez forum zgadałem się z przygodnikiem, ustaliliśmy, że będąc tak blisko, można się spotkać w Osz. Granicę przekroczyłem wcześniej, więc postanowiłem nie obierać najszybszej drogi do doliny Fergany.
W nocy odczułem, pierwszy raz od bardzo dawna, chłód. Byłem w Dolinie Ałajskiej, wysokogórskim, pofalowanym stepie, poprzecinanym głębokimi wąwozami. Płynie tu wiele wody z lodowców.
Cała droga jest asfaltowa, ale czasem już nieco zużyta. Przebieg tras różni się od historycznego, na północ można zauważyć stary, szutrowy ślad, który był bardziej kręty, ale niżej położony. GPS pokazuje najwyższe wskazanie na 3775 metrów. Poza nielicznymi ciężarówkami i taksówkami Osz – Irkeshtam, brak ruchu. Po drodze spotykam jednego rowerzystę, Amerykanina, któremu sprzedaję resztę juanów i opowiadam procedurę po drugiej stronie granicy. Przy okazji dostaję namiar na gościnicę Tes w Osz.
Dojeżdżam do Sary Tash, wioski na skrzyżowaniu Pamir Highway, drogi z Irkeshtamu i tej, która prowadzi wgłąb doliny. Kilka chat na krzyż, zaglądam do tej, która wygląda na sklep. Szału z ofertą nie ma, chciałem jeszcze trochę ciastek na wagę. Właściciel pokazuje chińską elektroniczną wagę i mówi, że nie ma prądu. Jednak zasięg telefonii jest.
Jadę dalej, do Sary Mogul, a stamtąd na drugą stronę rzeki Kyzył. O dziwo, jest most!
Chcę dojechać w pobliże Piku Lenina, ale od przeciwnej strony, niż obóz bazowy (tam ponoć trzeba przepustki). Drogi tutaj przypominają poruszanie się po Mongolii. Zachodzące słońce daje piękne barwy zdjęciom.
Po zmroku rozbijam się przy drodze. O dziwo mam zasięg internetu z podarowanej mi kirgiskiej karty i udaje mi się wstawić parę zdjęć. Kuchenka pyrkocze, jest pięknie.
Nazajutrz rano mogę znowu pozachwycać się widokami. Niebo nad szczytami jest czyste tylko na początku dnia.
Wybrałem się stąd do końca drogi, którą można przejechać rowerem. Następnie pagórkami do sąsiedniej doliny. Jest trochę wąskich ścieżek do jazdy, jest zabawa. Upragniona wolność, której mi brakowało.
Wracam do Sary Mogul. Wpadam do knajpy, udaje się też kupić trochę owoców, bo właśnie przyjechała na targ dostawa. Jest wcześnie, ale nie zamierzam się spieszyć, bo dopiero jutro planuję wyrypę. Rozbijam się parę kilometrów na północ od wioski. Gdy wsuwałem winogrona, przypałętał się lokalny dzieciak. Poczęstowałem czym miałem. Po rusku nie bardzo rozumiał. Wyciągnął rękę po kasę, ale ja pieniędzy nie daję, „dzienieg niet”. O dziwo zrozumiał, posiedział jeszcze chwilę ze mną i wrócił do jurty. W pobliżu trwały sianokosy, czuć jesień. Jest to drobna różnica między rolnictwem tutejszym, a mongolskim. Tam nikt nie zbiera zapasów na zimę.