Na Irkeshtam

Zostało 10 dni wizy i około 1000 kilometrów. Ostatni odcinek drogi po Chinach.

Po wybudowaniu autostrady Kashgar – Turpan, rejony stały się znacznie łatwiej dostępne. Niestety nie dla rowerzystów. Są dwie opcje ominięcia drogi, albo jazda bliżej gór, albo bliżej pustyni. Która z nich jest lepsza? Ciężko powiedzieć, bo to nie zależy od terenu, a od liczby „spowalniaczy”, o czym za chwilę.

Moi chińczycy jadą do Hotan, a ja spieszę z terminem wizy i jadę dalej

Pierwszy etap to wyjechanie z Kucha, z powrotem w stronę gór. Poranne pyły z pustyni opadły, a słońce zaczęło solidniej przygrzewać. Obieram kurs na drogę S307. Na tym odcinku jeżdżą nią głównie ciężarówki, do zlokalizowanych w górach kopalni węgla. Po środku tego pustkowia, za przełęczą, jest punkt kontrolny, gdzie jakoś szczególnie długo nie czekam na sprawdzenie papierów. Z radością jadę dalej, do wioski, by chwilę odpocząć. Zajeżdżam do pierwszego miejsca, które wyglądało na jadłodajnię. Tutaj jednak zostałem przekierowany kawałek dalej, do właściwej knajpy. W regionie są popularne przydrożne bary na świeżym powietrzu. Kelner prowadzi mnie do kuchni, pokazuję kilka składników i dostanę z tego posiłek. W barze jest całkiem tłoczno, jest nawet kilku lokalnych policjantów.

Jadę przez wiochy, omijając autostradę

Po wsunięciu obfitego posiłku, ruszyłem w dalszą drogę. Słońce schowało się za chmurami, z których spadła mżawka. Przyjemna odmiana w tym gorącym dniu. Dalszy odcinek prowadzi w większości przez wioski, pola uprawne  i sady. Rzeki spływające z gór sprawiają, że ten odcinek jest przyjemnie zielony. Ruch jest również bardzo umiarkowany, nie jest to przelotowa trasa. Zatrzymuję się jeszcze przy drodze, aby kupić trochę owoców i bunkruję się na noc przy opuszczonej chacie.

Następnego dnia wybrałem się w stronę miasteczka Baicheng. Dookoła jest już większy ruch, ale bez przesady. Jest tutaj pełno drzew, więc i słońce zbytnio nie przeszkadza. Za miastem znowu zajeżdżam do baru, tym razem na pierogi na parze.
Po posiłku odjeżdżam na ledwo kilka kilometrów i zatrzymuje mnie policja. Sprawdzają paszport i gadają ze mną przez translator. Jeden z nich, kartkując strony w paszporcie, pochwalił się, że jest lokalnym Mongołem. Obaj jechali teraz na obiad i zapraszali mnie, żebym pojechał z nimi. Rzadko odmawiam jedzenia, ale jadłem kilkanaście minut temu i musiałem odmówić, bo po następnym posiłku już na rower bym nie wsiadł.

Jakiś czas później, mam przymusowy postój, dziura w dętce. Tradycyjnie, drucik w oponie. Wada jazdy po asfalcie, której chyba nie da się wyeliminować, gdy syf z rozwalonych opon leży na drodze.

Droga powoli pnie się w górę, w stronę wypalonych wzgórz, które oddzielają zielone doliny. Tutaj znajduje się kolejny punkt kontrolny, po środku niczego. Oddaje papiery do sprawdzenia i czekam, i czekam, i czekam. Pół godziny spędzone na słońcu, by dostać z powrotem swoje papiery.

Dalej, byle na zachód

Jadę dalej, w stronę Aksu. Przecinam autostradę i wjeżdżam na starą drogę. Przy kolejnym pagórku spotykam rowerzystę z naprzeciwka. Częstuje mnie arbuzem, próbujemy gadać na migi. Ni w ząb się nie rozumiemy, więc pogawędka nie trwała długo. Chwilę później przechodzi krótki, intensywny deszcz. Jak na pustynię, to pada tutaj nad wyraz często.

Na noc pakuję się w stronę pól uprawnych, by odpocząć od coraz bardziej tłocznej drogi.

Góry graniczne z Kirgistanem

Nazajutrz czyste niebo odsłoniło szczyty Tienszanu. Miałem widok na okolice Piku Zwycięstwa.
Czas jechać w stronę Aksu i przebić się na drugą stronę. Jest to dość duże miasto, a jazda po czymś takim do przyjemnych nie należy. Dodatkowo za miastem trafiam na roboty drogowe, więc znowu się wlekę. Zatrzymuję się tylko na zjedzenie kupionego przy drodze melona.

Niestety wpieprzam się na checkpoint na granicy gminy Wushi. Tą historię udało mi się opisać nieco wcześniej.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.