Ostatnia noc w Osz. Wczesnym rankiem fizjologia wezwała mnie do toalety. Gdy wracałem do namiotu, moją uwagę przykuł niecodzienny gość na fatbike’u, który rozłożył na stoliku laptopa. Zagadałem, gdzie też można się na takim sprzęcie wybierać?
Rowerzysta podał opis trasy i zaczął mnie zasypywać informacjami tak skutecznie, że niewiele zapamiętałem. Wspominał coś o Mongolii. Odpowiedziałem, że właśnie stamtąd jadę i tam fatbike jest lekką przesadą. Powiedział, że o tym wie, ale to rower sponsora, nie drążyłem dalej. Zapytał się z grubsza o moją trasę i zaczął pokazywać fotki swoje i znajomych. Polecał dolinę Burhan, zamiast popularnej Tossor. Wspomniał też o tym, że istnieje inna, stara droga do Kazarman. Podziękowałem za cynk i wróciłem do namiotu, by dokończyć sen. Gdy wstałem na śniadanie, po dziwnym gościu nie było już śladu.
Popatrzyłem na starą sowiecką sztabówkę, rok 1966. Faktycznie, droga jest zaznaczona w innej dolinie, niż obecna. Mapka poglądowa
Kolorem zielonym obecna droga, błędnie nazywana przełęczą Kaldamo. Kolorem czerwonym, stara droga przez przełęcz Kaldamo. Kolorem jasnoniebieskim, nowo budowana droga z tunelem w pobliżu Saimaluu Tash. Nigdzie mi się nie spieszy, więc mogę poszukać drogi.
Osz jest przyjemnym miejscem na odpoczynek, więc nie specjalnie chce mi się stąd ruszać. Jednak drobne pokłady motywacji jeszcze mam, powiedziałem, że dziś ruszam, to ruszam. Późnym popołudniem obieram kierunek na Jalal-Abad.
Jalal-Abad, w linii prostej, od Osz, dzieli niewielki dystans. Pomiędzy znajduje się terytorium Uzbekistanu. Gdy oba kraje były w związku radzieckim, granica była sprawą czysto umowną, podobnie jak to, czy Krym jest w ukraińskiej, czy też rosyjskiej SRR. Po rozpadzie imperium, konflikty graniczne w dolinie Fergany zaczęły być sporym problemem, który tli się po dziś dzień. Dawne drogi, które prowadziły w możliwie najprostszy sposób, zostały poprzecinane przez granice międzypaństwowe. Dodatkowo istniejące enklawy i eksklawy na obydwu terytoriach ograniczają swobodę podróżowania.
Tłoczną drogą, docieram przed miasto Uzgen i rozbijam namiot w pobliżu rzeki Kara-Daria.
Ruszam ponownie, ale w miarę możliwości starając się omijać główną, tłoczną drogę. Jest ciepło, nawet bardzo.
Gdy dotarłem do miasta, postanowiłem się trochę pokręcić i przeczekać największy skwar. W pobliżu miejskiego parku jest restauracja ze stolikami pod drzewem, przyjemne miejsce. Ceny lekko śmieszne, może ze 1-2 zł drożej niż w budzie na bazarze.
Zagadują do mnie dwie starsze panie w czadorach. Są Uzbeczkami i zachęcają do odwiedzenia swojego kraju. Bardzo chętnie, ale niestety Uzbekistan jest znacznie bardziej zamkniętym krajem, na ładny uśmiech tam nie wjadę.
Przed wyjazdem wpadam jeszcze do marketu, by dosypać jedzenia do sakw. Ruszam w stronę Kazarman. Po kilkudziesięciu kilometrach trafiam na roboty drogowe. Początkowo nie do końca wiem gdzie i co budują. Dojeżdżam do skrzyżowania dróg w Dmitrijewce, gdzie odbija obecna droga do Kazarman. Omijam skręt i jadę dalej. Oczywiście za chwilę widzę machających do mnie budowlańców, że tędy do Kazarman nie dojadę. Tłumaczenie co i jak, przekracza moje zdolności ligwistyczne i cierpliwość, więc rzucam hasło „Saimaluu Tash”. Miejsce to znajduje się w pobliżu nowo budowanej drogi.
Za wsią znajduje się zjazd do kanionu rzeki, a stamtąd podjazd na drugą stronę. Roboty ziemne są na wykończeniu. Po drugiej stronie spotykam Chińczyka z żoną, którzy nadzorują budowę. Za tłumacza robi Kirgiz. Droga to nowa trasa Jalal-Abad – Issyk Kul przez Kazarman. Prace wymagają wykucia dwóch długich tuneli. Zajmie to około dwa lata (czyli w chwili pisania tego odcinka mogą być na wykończeniu). Chińska kasa, chińskie maszyny, lokalni budowlańcy. Oczywiście na koniec obowiązkowa fotka ze mną.
Na nocleg rozbijam się niedługo potem. Z tylnej opony schodzi powietrze, ale to załatam jutro rano. Klasyczny drut w oponie.
Jadę wgłąb doliny, przecinając wioski. Tu i ówdzie powtarzam „Saimaluu Tash”, żeby wiedzieli, że wiem co robię (serio?). Gdzieniegdzie prace są na tyle zaawansowane, że układana jest warstwa bitumiczna. Będzie piękna droga.
Odbijam od robót budowlanych w odludną dolinę. Zobaczę ile zostało z tego, co na mapie narysowano 50 lat temu. Na wjeździe widać jedną chatę, a droga zaczyna się zwężać do czegoś pokroju ścieżki dla kóz. Resztki serpentyn i zdziczałe drzewa owocowe sugerują, że jednak kiedyś tutaj coś było. Jesień pełną gębą.
Przy jednym zagłębieniu terenu znajduje się pasterski szałas, a potem resztki serpentyny. Mniej więcej w tym miejscu próbuję wypiąć but, ale podeszwa z blokiem częściowo zostaje w pedale. Dodatkowo urywam ostatnie oryginalne mocowanie w sakwie. Mało spektakularna gleba przykuwa uwagę pasterza, który wkrótce zajeżdża konno w pobliże. Muszę teraz zmienić buty i pedały, sakwę przytraczam na stałe do bagażnika przy pomocy użyczonej linki kelvarowej i skręcam śrubą. Stare buty kroję na kawałki, żeby nie zajmowały zbyt wiele miejsca w bagażu. Pasterz patrzy się na mnie jak na debila, ale nawet nie chce mi się mu tego tłumaczyć.
Podążam dalej w głąb doliny, do węższego fragmentu, gdzie potok wypłukał skarpę. Chlup chlup w butach. Pogoda zaczyna się psuć. W szerszym fragmencie doliny widzę dwóch pasterzy, którzy rozbijają płócienny namiot, wbijając drewniane kołki w glebę. Jeden z nich podchodzi do mnie i zadaje pytanie „Ty agent?”. Nie wygląda na Kirgiza, przypomina bardziej starego, rosyjskiego marynarza. Jedno oko ma ślepe. Odpowiadam, „niet, ja turist”. Nie wdajemy się w dalszą dyskusję, a ja idę dalej. Człowiek mnie zaintrygował, co sprawiło, że nielokalny trafił do tego zapomnianego przez cywilizację miejsca?
Zaczyna padać, a widoczność spada do kilkunastu metrów. Rozbijam się z namiotem, by poczekać na lepsze warunki.