Nie ufaj, gdy ktoś ma szersze opony od ciebie.

Budynek w Kazarman

Dojeżdżam z rana do Kazarman. Robota wre i po tej stronie gór. Zimą, nisko położona kotlina jest skutecznie odcinana od reszty kraju. W mieście robię to co zwykle, zachodzę do sklepu. Fajne rzeczy mają, np. prażone migdały w łupinach, biorę kilogramową paczkę. Jest też kwas. Dodatkowo zajeżdżam na stację benzynową i uzupełniam paliwo do kuchenki.

Czas wybrać się w stronę jeziora Songkol. Z Kazarman są dwie główne drogi, jedna północna, krótsza i druga, południowa, która tworzy łuk. Jako, że mi się nie spieszy, wybieram opcję numer 2. Cofam się kawałek i jadę na południe, w stronę kopalni złota Makmal.

Mocno podniszczony kombinat, ale chyba dalej pracujący

Budynek, który mijam, wyglądający na mocno nadszarpnięty czasem, to centrum przetwarzania rudy. Za kombinatem, na mapie satelitarnej, widać dwa duże zbiorniki na odpady z produkcji. Prawie do samej kopalni, droga to stary, wymęczony asfalt. Po drugiej stronie rzeki, za kanionem, można obserwować budowę nowej drogi do Jalal-Abad.

Po drugiej stronie doliny, budowa nowej drogi

W międzyczasie zajadam się tym, co wiozę w sakwach. Udaje mi się dotrzeć do kopalni. Znajduje się ona na wysokości 2400 metrach i nie ma już tutaj śladu upału.

Hałdy kopalni złota Makmal

Droga za kopalnią dalej jest w całkiem dobrym stanie. Dojeżdżam pod następną przełęcz i tutaj rozbiję się na nocleg.

Poranne słońce

W nocy mnie trochę przeczyściło, za dużo migdałów. Stary człowiek i głupi. W cieniu zimno, trzeba wyjechać na słońce i doczłapać się na przełęcz. Wysiłek rekompensuje fajny zjazd, na którym przednie koło nie ucieka, można grzać w dół. Lekkie nachylenie aż do większej wsi Kosz-Diobe

Zjazd po drugiej stronie

We wsi jest nawet sklepik. Co prawda w wioskowych sklepach nie zawsze jest coś ciekawego, to zawsze można wziąć marożenoje karakum (lody).
Dalej droga wiedzie w dół rzeki Ałabuga, a z południa widać poszarpane, strzeliste granie pasma Dżamantau.

Strzeliste granie na południe od doliny

Niestety, bliżej rzeki, drogi są wyłożone żwirem. Małe, okrągłe kamyczki, czasem gorzej, bo są większe i jeszcze bardziej śliskie. Trafia się zjazd w dół, akurat za mną samochód. Chcąc go przepuścić, wjeżdżam w „złą rynnę”. Zła ścieżka zjazdu oznacza, że nie mogę specjalnie hamować, ani nie mam kontroli nad kierownicą. Trwa to dłuższą chwilę. Przy końcu zjazdu wyrywa mi kierownicę z rąk i lecę do przodu, przyjmując uderzenie na nadgarstki. Potem sprawdziłem sobie na śladzie, finalnie miałem około 25 km/h. Około godziny zajęło mi, aby zebrać się z powrotem. Rozciąłem i tak już wymęczone spodnie, stare rękawiczki poszły do śmieci. Jeszcze częściowo na adrenalinie, pojechałem dalej.

kawałek dalej, na zjeździe, wyrąbałem się na tych kamyczkach.

Pojechałem nieco w bok, skrótem do doliny Narynu. Jest tutaj kawałek nieprzejezdny dla samochodów, ale rowerem można próbować. Jest nieco technicznej drogi, staję na pedały, brzdęk. Zerwałem łańcuch. Szlag! Skuwacz w obolałe ręce i naprawiam, słońce zachodzi. Wsiadam z powrotem na rower, ale nie mogę zmienić biegów z tyłu. Rozerwałem tylny pancerz od przerzutki, przy manetce. Stwierdzam, że to nie jest mój dzień, po ciemku rozbijam namiot i kładę się obolały.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.