W nocy było dobrze zimno, a rano niewiele cieplej. Sezon nad Songkol ewidentnie się kończy.
Nad jeziorem wisiała chmura. Chcę teraz dotrzeć do innego jeziora, Issyk-Kul, przebijając się przez najwyższe „jezdne” odcinki Tienszanu. Trzeba zdążyć zanim spadnie pierwszy śnieg. Pierwszy kierunek, miasto Naryn.
Najpierw jednak muszę skończyć okrążenie jeziora, by dostać się w okolice, gdzie formuje się ujście wody. Ktoś niezorientowany mógłby pomyśleć – zjazd w dół doliną rzeki, prościzna. Tutaj tak to nie działa.
Najpierw wzdłuż brzegu, w okolice jurt CBT. Część już się zwinęła. Co jakiś czas kropi, na szczęście w niewielkich ilościach. Wschodni brzeg jeziora jest mocno zabagniony, stąd pomiędzy skałami wypływa nadmiar wody. Na szczęście, dla komarów jest tu za zimno. Robię postój i wcinam drugie śniadanie, przyda się trochę energii.
Trzeba jeszcze przejechać się parę metrów w górę, by dostać się na przełęcz. Konkretniej, to dwa razy po koło 100 metrów. Wtedy naszym oczom ukazuje się to.
Niesamowicie pokręcony zjazd 500 metrów w dół. Trzeba mocno cisnąć hamulce, bo na agrafkach serpentyn jest masa luźnych kamieni. Moje hamulce, mocno wymęczone, wydają jęki potępionych. O ile klocki miałem i wymieniałem dość regularnie, to tarcz już nie. Ta z przodu znacząco straciła na grubości i sztywności. W tej chwili, o wiele bardziej wolałbym podjeżdżać pod tą górę, niż jechać w dół.
Zatrzymuję się przy moście, by odfiltrować sobie trochę wody. Wiem doskonale skąd ta woda płynie i jak wiele zwierzątek beztrosko użyźnia glebę dookoła, więc pić jej bezpośrednio nie polecam. Filtr nie jest demonem prędkości i dobre pół godziny się schodzi. Tymczasem rzeka odbija do wąskiego kanionu, a droga ponownie wznosi się na 3000 metrów.
Po drugiej stronie, tadam, znowu w dół! Jadę jeszcze parę kilometrów, na drugą stronę rzeki. Rozstawiam dobrze namiot, bo znowu kropi i szykuje się burza.