Następnego dnia wymieniam pancerz. O dziwo mam, bo kupiłem go w Mongolii. Służył do naprawy sieczki po zablokowanym bębenku, a resztę wrzuciłem do sakwy. Przydała się!
Zjechałem do doliny Narynu. Stąd na drugą stronę rzeki, najpierw do wsi Żany-Talap. Bardzo zielone miejsce. Wpadam do sklepu, ale prawie nic w nim nie ma. Wracam do drogi w górę, nad Songkol.
Nad jeziorem widzę z oddali wielką burzową chmurę. Nie chce mi się ani moknąć, ani marznąć, więc stwierdzam, że starczy na dzisiaj jazdy. Rozbijam się przy potoku, odpalam kuchenkę, wrzucam fasolową zupę-gotowca i odpoczywam.
Następnego dnia niebo jest o wiele czystsze, czas na podjazd pod jezioro przełęczą Moldo-Ashuu
Kilka serpentynek jest do zrobienia, ale są dość przyjemne. Widać z góry, że kiedyś zbocze było inaczej podcięte, bardziej stromo. Pod koniec wspinaczki niespodziewanie napotykam ekipę przygodnika, która wraca znad jeziora. Wyjechali później i dotarli wcześniej.
Na szczycie przełęczy znowu widzę burzowe chmury. Kropnie z nich trochę, ale zanim dojadę nad brzegi, będzie po deszczu. Nad jeziorem są cztery pory roku w ciągu godziny. Zachodnia strona to wysokogórski płaski step z mnóstwem koni, ale północna strona jest zdecydowanie ciekawsza.
Słoneczko przygrzało, to jest fajnie. Jednak gdy słońce zachodzi, bardzo szybko robi się zimno. Puchowa kurtka okazuje się bardzo przydatnym bagażem. W samym, brudnym i nieco oklapłym śpiworze, jest już za zimno.
Wypadek, który miałem dwa dni temu, ma ciekawy skutek uboczny. Nadgarstki, które przyjęły siłę lądowania na glebie, mocno posiniały. W miarę schodzenia opuchlizny, okaże się, że krążenie w rękach, na które narzekałem prawie od zawsze, znacznie się poprawiło!