W Caracautin udałem się do hostelu w pobliżu głównego placu miasta. Chociaż drzwi wejściowe są prawie przy samej drodze, w środku jest cicho i spokojnie. Na tyłach jest spory placyk, gdzie mogłem wprowadzić rower i spłukać z niego nieco pyłu. Prześmierdnięte ciuchy dałem do prania, a sam spocząłem pełnym brzuchem do góry. Po dwóch nocach ruszyłem ponownie. Przede mną pozostał mniej niż miesiąc na powrót, ale to jeszcze nie koniec zabawy.
Pogodę o poranku mam zgoła inną niż ta, do której się przyzwyczaiłem. Mżawka i nisko wiszące chmury to dawno niewidziane zjawisko. W tych oto warunkach ruszam ponownie w góry, do parku Conguillio. Droga, początkowo asfaltowa, staje się nieco mniej przejezdna. Dalsze fragmenty są w przebudowie, a w chwili obecnej mają już pewnie nowy asfalt. Ruch stopniowo maleje im bliżej szlabanu na wjeździe do parku. Tutaj muszę uiścić rasistowskie myto (6000 CLP dla innostrańców) i mogę ruszać w dalszą drogę pod górę.
Chmury trochę się rozrzedziły i mogę zobaczyć wulkan Llaima z całkiem niedaleka. Jest to najbardziej aktywny z okolicznych wulkanów, a dookoła znajduje się całkiem sporo zastygłej lawy. Kontynuuję drogę w górę, a chwilę za przełęczą dowiem się, czemu droga była pusta. Główny szlak i masa turystów przybywa od drugiej strony parku, z Melipeuco. Przy jeziorze w centrum parku znajduje się parę pól namiotowych administrowanych przez CONAF i na początku marca były jeszcze dobrze wypełnione.
Jest jeszcze sporo chmurek, a widoku na szczyt Sierra Nevada próżno się doczekać. Jadę w dół, do drugiego wjazdu do parku. Niestety tutaj samochodów już jest pod dostatkiem, więc będzie to mało komfortowa jazda. Przed budką wjazdową zostawiam na chwilę rower i idę przejść się pod wodospad Truful Truful.
Rzeka tworząca kaskadę wypływa spod pola lawy pod wulkanem. Rzeka i główna droga w dół trafiają do Melipeuco. W moich planach jest przedostanie się do rezerwatu China Muerta, który znajduje się po drugiej stronie. Jechać w dół rzeki tylko po to, by potem jechać w górę? Bez sensu. Za to widziałem mostek i dojazd na czyjąś posesję po drugiej stronie. Dodatkowo na mapie przy wjeździe do parku wyrysowano jakąś ścieżkę, która prowadzi tak jak chcę. Warto spróbować.
Cofam się kawałek i przejeżdżam przez mostek. Wyprzedza mnie auto, które po krótkiej chwili spotykam przed zamykaną bramą. Pasażer z auta otwiera bramkę, w międzyczasie pytam się, czy dojadę tędy tam gdzie chcę. Dostaję potwierdzenie, że jak najbardziej. Dla chętnych, kluczyk do bramki jest powieszony z drugiej strony bramy, na jednym z przęseł.
Jak się okazuje, bramka rozdziela kilka prywatnych posesji, znajdujących się już poza parkiem. Trochę pokluczyłem, aż na właściwą ścieżkę ściągnęli mnie ludzie z tego samego auta, za którym wjechałem na teren. Szukany wyjazd znajduje się tuż obok czyjegoś domku, przy rzece. Mostek jest, w połowie uszkodzony. Auto nie przejedzie, ale człowiek i rower jak najbardziej. Obok bramki wyjazdowej można przeprowadzić rower. Przejazd dodałem do OpenStreetMap, więc problemów nawigacyjnych dla następców być nie powinno.
Jeszcze kawałek drogi w górę i jestem na pustej drodze, prowadzącej wgłąb rezerwatu China Muerta (dosłownie tłumacząc, martwej Chinki). Niestety rezerwat nie wygląda jak dawniej, za sprawą pożaru, który jakiś idiota zaprószył w 2015. Duży obszar został spalony, a leśnicy zajmują się wywożeniem martwych drzew, które mogłyby się ponownie zapalić, dobijając te, które przetrwały ogień. Skąd taka dziwna nazwa rezerwatu? Ciężko się dokopać genezy tej nazwy. Hiszpanie na Indian często mówili „Chińczycy”, ze względu na skośne oczy (w końcu ta sama rasa). Chinka już można się domyślić, a skąd martwa? Lokalna legenda mówi o znalezionej martwej Indiance i dziecku, które przeżyło, pijąc mleko z martwej matki. Dla chętnych, raperski kawałek na ten temat po hiszpańsku i kilka ujęć ze spalonego kawałka rezerwatu.
Noc spędziłem niedaleko przełęczy, blisko jednego ze stanowisk drwali. Nad ranem mam przymrozek, niewątpliwie lato powoli się kończy. Na szczęście słońce wychodzi zza gór i można się ogrzać. Na przełęczy jest kawałek płotu dla bydła, a droga przechodzi przez czyjś prywatny teren. Na szczęście poza paroma krowami i końmi, nikogo tam nie ma. Po następnej bramce kończącej teren prywatny, zaczyna się ta niespalona część rezerwatu. Ładny kawałek drogi po wulkanicznym pyle pośród Araukarii.
Wraz z dojechaniem do wioski Quinquen dojeżdżam do bardziej uczęszczanej, szutrowej drogi. Tutaj mam mini przełęcz i zjazd w stronę doliny Lonquimay. Przy jednym z przydrożnych wodospadów zauważam rowerzystę. Zatrzymałem się, zapytać się czy wszystko w porządku. Do końca w porządku nie było, zrobił sobie dłuższą przerwę, po tym jak się czymś przytruł. Zrobiłem sobie przerwę razem z nim i przegadaliśmy parę godzin siedząc na przydrożnej trawie. Hiszpan ruszył z Buenos Aires i bocznymi wiejskimi drogami dotarł do Andów, a teraz porusza się w dół. Ekwipunek i strój stereotypowego bikepackingowca. Podąża z grubsza podobnymi drogami, więc mogliśmy wymienić się wrażeniami.
Niespiesznie zjechałem w dół, do doliny. W końcu mogłem popatrzeć na lodowiec na Sierra Nevada. Tutaj podłączam się do asfaltowej drogi i jadę do miasteczka Lonquimay. Jest tutaj całkiem dobrze zaopatrzony market i parę miejsc, żeby coś zjeść. Warto skorzystać przed następnymi kilometrami. Z braku lepszych alternatyw, ląduje na prywatnym kempingu nad rzeką Bio-Bio parę kilometrów za miastem.