Poranek był całkiem przyjemny. Słońce zaczęło prześwitywać przez korony drzew. Wstając z namiotu dostrzegłem ciekawego ptaka z irokezem na pobliskim drzewie. Zmieniłem obiektyw i udało mi się zrobić kilka ujęć dzięcioła. Ten nie stukał po drzewie, a bardziej odrywał kawałki kory i wygrzebywał robaki spod spodu.
Wczoraj opadła wilgoć podnosi się z gleby. Ruszam w długą drogę szutrami do Curarrehue (spróbuj wymówić po pijaku). W wiosce Flor de Valle docieram do głównej drogi, którą czasem jeżdżą samochody. Trasa prowadzi w dół rzeki Machin i nie jest zbyt tłumnie odwiedzana. W jednym miejscu mam przymusowy postój, bo robotnicy montowali nowe drewniane belki na moście. Dopóki nie ułożyli nowych, nie było jak przejechać. Jadę powoli, acz konsekwentnie w dół. Nawet ciepło się zrobiło, w porównaniu do wczoraj.
Docieram do asfaltu, do Curarrehue. Tutaj jest już mniej przyjemnie, bo trasa obok wulkanu Lanin to główna droga z Argentyną. Pozostaje się trochę przemęczyć, jadąc w dół. Ta droga nie była niespodzianką, za to jadący z naprzeciwka rowerzysta, już tak. Timur, którego ostatni raz widziałem parę tysięcy kilometrów stąd, w San Pedro de Atakama, wyjechał mi naprzeciw. Piąty raz spotykamy się na drodze, chociaż w żaden sposób tego nie planowaliśmy.
Po przegadaniu trasy i planów, rozjeżdżamy się w swoje strony. Pierwotnie chciałem jechać drogą przez park narodowy, pomiędzy wulkanami Villarica i Quetrupillan. Jednak prognozy na następny dzień były skrajnie niekorzystne, więc postanowiłem przeczekać załamanie pogody bliżej cywilizacji. Zacząłem zjeżdżać w kierunku Pucon. Po jednej i po drugiej stronie drogi krajobraz był typowo chilijski, czyli ciągnące się po horyzont druty kolczaste. Z braku laku dojechałem do centrum Pucon i tutaj zacząłem szukać jakiegoś hostelu. Zaczepił mnie pracownik jednego przybytku i tam skierowałem swoje koła. Do hostelu nie mam zastrzeżeń jako-takich, ale było tam zdecydowanie zbyt wiele głośnych ludzi. Generalnie całe Pucon jest głośne i świecące, to kurort. W dodatku koszerny kurort, z masą Izraelitów, którzy lubią się wyszaleć. Także następnego dnia, jeszcze przed głównym deszczem, postanowiłem się relokować do pobliskiego Villarica.
25 kilometrów dzielące miejscowości poszły szybko. W lekkiej mżawce przejechałem główną drogą i już na plaży w Villarica mogłem obserwować ulewny deszcz zmierzający do Pucon. Ja miałem jeszcze chwilę na zakupy i zabunkrowanie się w jakimś przyjemnym miejscu. Internet doprowadził mnie pod hostel, ale żadnego szyldu na budynku nie dojrzałem. Zacząłem się zastanawiać, czy to na pewno tutaj. Zapytałem w pobliskim sklepie z zabawkami, czy hostel jeszcze działa. Jak się okazuje tak, a pani ze sklepu zarządza przybytkiem. Tylko mało kto się melduje przed południem. Rower ląduje na wewnętrznym podwórku, a ja w pustym pokoju. Tłumów nie ma.
W międzyczasie, zgodnie z prognozą, zaczyna lać, a temperatura spada w mało przyjemne okolice. Idę się jeszcze przejść na gorącą kawę i obiad. W międzyczasie ulice zamieniają się w strumienie, czas wracać do schronienia. W hostelu oprócz mnie jest jeszcze para chilijczyków, która wzięła się za rozpalanie pieca-kozy w holu budynku. Dookoła piździ, a my siedzimy sobie przy trzaskającym drewnie i winie. Zdecydowanie wolę tą wersję przeczekiwania niepogody.