W górę Bio-Bio

Moja trasa kolejny raz kieruje mnie do Chile. Również za tym przekroczeniem granicy czeka na mnie coś zupełnie innego niż dotychczas.

Póki co, jestem w argentyńskim miasteczku Chos Malal. Leniwy poranek trzeba było przyspieszyć. Skończyła mi się butla z gazem, więc jeszcze przed wyjazdem warto by kupić coś do grzania garnka. Niespiesznie zjadam śniadanie i zwijam namiot, ale ta operacja nieco się komplikuje. Gdy wczorajszego wieczora wbijałem szpilki od namiotu, jedna nie bardzo miała ochotę wchodzić. Jako, że używam grubych, tytanowych szpilek, wziąłem po prostu większy kamień. Podczas wyciągania tejże opornej szpilki wytrysnęła woda. Kurwa.
Rozumiem, że tutaj przymrozków nie ma, ale zakopywanie rurki z wodą na głębokość około 15 cm to już lenistwo godne potępienia. Zwłaszcza na kempingu, gdzie jednak namioty się przybija. Nie chciałem już tracić czasu na tłumaczenie i wyjaśnianie tego cudownego zjawiska. Uznałem, że koszący nieopodal trawę ogarnie co się stało, a ja zmyłem się po angielsku, na poszukiwanie paliwa do kuchenki.
Szukam ulubionego paliwa, czyli benzyny ekstrakcyjnej. Pierwszy punkt, sklep budowlany. Jednak pojęcie „benzina blanca” jest nieznane po tej stronie granicy. Na hasło „rozpuszczalnik do farb” też niespecjalnie jest odzew. Wysłali mnie do innego budowlanego, podobnie nic nie ugrałem. Trudno, nie będę szukał kwadratowych jajek, podjeżdżam na stację benzynową i biorę litr argentyńskiej bezołowiowej. Okazała się całkiem przyzwoitym paliwem do gotowania.

Kolejna strefa ze zwalającym z roweru wiatrem

Droga prowadzi ze spokojnego miasta na patagoński wygwizdów. Za pierwszym mini podjazdem wyjeżdżam na otwarty teren. Choć jest w dół, to jazda wymaga intensywnego wysiłku. Dalej jest jeszcze ciut gorzej, mocniejsze podmuchy zrzucają mnie z siodła. Cóż, rzucam kilka przekleństw na wiatr i trochę prowadzę rower. Muszę dojechać do pierwszych skał następnego podjazdu, by odciąć się od ciągłego strumienia powietrza. W dolinie będą nawet placki porośnięte rzadkim lasem.

Andacollo

Po drugiej stronie przełęczy, za pokręconym zjazdem, czeka na mnie ostatnie miasteczko przed granicą, Andacollo. Dotąd dochodzi asfalt, ale w okolicy jest wiele szutrowych dróg. Alternatywą drogą dojazdową jest okrążenie wulkanu Domuyo, ale na to trzeba przeznaczyć dodatkową porcję czasu i sił. Jest ciepło jak na tutejsze warunki, więc kieruję się w stronę sklepu i lodówki z zimnymi napojami. Uzupełniam zapasy i po krótkiej rozmowie z ekspedientką dostaje jeszcze butelkę wody z zamrażalnika. Teraz chwila na odpoczynek w zacisznym miejskim parku.
Dochodzę szybko do wniosku, że dalej nie chce mi się dzisiaj jechać. Zajeżdżam jeszcze na obiad i planuję nocleg na miejskim kempingu. Jednak ten nie jest cichy i spokojny, jak większość podobnych przybytków. Głośna muzyka i masa dzieciarni szybko odciąga mnie od tego pomysłu. Kieruję rower kawałek dalej, w dół rzeki Neuquen. Tutaj poza sporadycznie przejeżdżającymi autami, nic mnie niepokoi.

Teraz szutry do granicy

Następny dzień rozpoczął się dużo spokojniej. Lekkie zachmurzenie i puste drogi nadawały się idealnie do jazdy. Kilka razy będę podjeżdżał na pagórki rozdzielające dopływy rzeki Neuquen. Jest też jeden wioskowy sklepik w Guanacos, który warto odwiedzić, bo to ostatnie miejsce przed granicą. Poza tym ludzi brak, ale za to ptaków mogłem zaobserwować duże ilości.

Komuś przerwałem posiłek

W końcu docieram do głównej drogi na granicę, trzeba znowu odbić na zachód i trochę pomęczyć się z wiatrem. Na szczęście droga prowadzi w dolince, więc podmuchy są nieco mniej uciążliwe. Ruch jest bardzo umiarkowany, Pichachen to nie jest główne przejście graniczne, delikatnie ujmując. Sam punkt odpraw jest wystarczająco egzotyczny. Obok szlabanu przed drogą na przełęcz znajduje się stary posterunek żandarmerii. Drewniany budynek ma już swoje lata, a wejście do środka jest jak podróż w czasie i przestrzeni. Można poczuć się jak na prawdziwym zadupiu. Przede mną odprawia się cały busik z młodzieżową drużyną, jadącą na jakiś mecz do sąsiadów zza gór. Na szczęście argentyńska odprawa nigdy nie jest szczególnie długa i uciążliwa. Daje paszport przechodzącemu żołnierzowi i po paru chwilach odbieram uzupełniony o brakujący do szczęścia stempel.

Już za punktem kontrolnym

Pani żandarm podnosi szlaban i mogę udać się na drugą stronę granicy. Do odprawy chilijskiej mam kilkadziesiąt kilometrów. Jest tylko jeden szczegół. Robi się ciemno oraz zbiera się na burzę. Nie będę przecież jeździł po zmroku tylko po to, by kiblować przed chilijską odprawą. Samochodów o tej porze już nie ma, ostatnie miną mnie za parę minut, a potem mam całą drogę tylko dla siebie. Wystarczy zajechać na jakieś wygodne miejsce i tam postawić namiot.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.