Rano zostało tylko wjechanie na przełęcz. Za pierwszymi serpentynami widać wulkan Lonquimay. Pole lawowe poniżej powstało całkiem niedawno. Lawa wypłynęła z bocznego stożka w Boże Narodzenie 1988. Wypływała w niezbyt szybkim tempie przez 13 miesięcy, wypełniając górną część doliny Lolco. Dopiero z góry widać jak olbrzymia jest powierzchnia zastygłej lawy.
Po drugiej stronie wulkanu wita cywilizacja. Na stokach są wyciągi narciarskie, a kawałek niżej dawno niewidziany asfalt. Zjeżdżam w dół, do głównej drogi. Ta jest całkiem tłoczna, ale fragmentarycznie da się ją ominąć, jadąc ścieżką po starej linii kolejowej. Nie jest długa, ale całkiem przyjemnie położona.
Niestety to tylko kilka kilometrów, trasa po całej linii byłaby czymś wartym uwagi. Niestety z własnością gruntów i tego typu sprawami, nie jest zbyt łatwo w Chile. Ja zjeżdżam do Curacautin. To małe miasteczko pod górami będzie dobrym miejscem na odpoczynek.