Wschodnią stroną Andów

Kolejne kilometry drogi na południe przede mną. Ruta 40 przecina dwie duże aglomeracje, ale istnieje pewna okrężna trasa bliżej gór.

Droga na Cuesta de Miranda

Po spokojnym noclegu w pobliżu drogi, ruszam w górę, na Cuesta de Miranda. Droga na przełęcz jest świeża, parę lat temu poszerzona i przebudowana. Część drogi poprowadzono nowym śladem, a pozostałości starej trasy widać w pobliskim kanionie.

Malownicza dolina rzeki Miranda

Najwyższy punkt trasy na wysokości lekko powyżej 2000m może wywołać tylko małe zażenowanie. Czas wysokich przełęczy już się skończył. Po drugiej stronie czeka wygodny zjazd. Zanim jednak rozpędzimy się w drodze w dół, warto zajechać do jednego z ciekawych miejsc. Pobliskie strumienie wpadają pomiędzy skały. W jednym miejscu, dobrze osłoniętym, woda nieco się piętrzy i tworzy naturalny basen. W sam raz dla ochłody i odświeżenia.

Naturalny basen w kanionie

Za strumieniami czeka już tylko płaska droga. Na szczęście nie wieje w twarz. Odbijam kawałek do pobliskiego Villa Union. Miejscowość jest jednak dość nudna i nie ma wiele do zaoferowania. Po chwili kręcenia się, wracam z powrotem na czterdziestkę.

Kolejna z wielu prostych. "Zona de Badenes"

Po porannym uzupełnieniu kalorii w Guandacol, ruszam na kolejną długą prostą. Jest to kolejna droga stu brodów, na szczęście suchych. Słońce przygrzewa, ale wiatr nie przeszkadza w poruszaniu się.

Pokręcona droga Cuesta de Huaco

Przed Huaco odbijam na fragment starej Ruty 40, przez Cuesta de Huaco. Jest w całości wyasfaltowana, ale kiedyś wyglądała inaczej. Wybudowanie w górze rzeki zbiornika wody dla nawadniania doliny wymusiło kilka zmian. Są nawet wykute tunele. Mimo wszystko, jest to łatwa i mało uczęszczana trasa. Za zbiornikiem jadę jeszcze kawałek. Na noc bunkruję się w opuszczonym starym domu. Miałem problem ze znalezieniem miejsca bez mrówek. Ponownych dziur w namiocie nie chciałem, więc zostawiłem puszkę po jedzeniu na wierzchu. Patent na „honeypot” dobrze się sprawdził.

Rolnicze tereny, bardziej swojsko

Przez przyjemne rolnicze tereny dojeżdżam do San Jose. Nudna droga prowadzi prosto na południe, do dużej aglomeracji San Juan. Ja znalazłem dla siebie ciekawszą alternatywę. Odbijam na zachód w kierunku Las Flores, doliną Jachal.

Dolina Jachal

Silny, zachodni wiatr, rozbija się na ścianach kanionu, więc da się jechać w górę. Dopiero za zaporą zaczyna się walka. Lokalne centrum windsurfingu ma się dobrze. Ucieczką od podmuchów jest przejazd przez miejscowość Rodeo. Jest ładnie zadrzewiona i można tutaj chwilę odpocząć.
Został już tylko krótki kawałek na zachód do Las Flores. Tutaj łączą się drogi z San Juan i San Jose w stronę przejścia granicznego Agua Negra. W parku miejskim jest jedna przyjemna niespodzianka – darmowe, szybkie WiFi. Internet w Argentynie jest prawie wszędzie, ale zwykle jest żałośnie wolny. Na tym zadupiu, dziwnym zbiegiem okoliczności, udaje mi się wysłać parę GB zdjęć do backupu w chmurze w mniej niż godzinę.

Skręcam na południe, tutaj już wiatr nie przeszkadza. Szybko docieram do ostatniej wioski przed skrętem. Kupuje jeszcze kilka owoców i odbijam na boczną, szutrową drogę. Prowadzi ona w górę płaskowyżu, po totalnym zadupiu. Pomimo tego, po paru kilometrach znajduję ruiny małego budynku, za którym chowam się na noc od drogi.

Długa prosta przez zadupie

Droga, w stanie mocno średnim, prowadzi obok posterunku wojskowego Tocota. To chyba jedno z nudniejszych miejsc, gdzie można wysłać argentyńskiego żołdaka. Poza ziemnym pasem lądowiska i jednym budynkiem, nie ma tutaj niczego więcej. Nie mniej jednak, nikogo nie spotykam przy mijaniu ogrodzenia jednostki.

Łagodnie nachylone stoki

Dalej droga zjeżdża w łagodnie w dół. Grawitacja się przydaje, bo niektóre odcinki są pełne luźnych kamieni, na których pływają koła. Wraz z dojechaniem do rzeki Castano, kończą się trudności, a zaczyna się przyjemna asfaltowa droga. 1300 metrów w dół pomaga przebić setkę, mimo mało korzystnej nawierzchni. Ląduje na nocleg kawałek za Callingastą, z widokiem na szczyty Andów w chmurach.

Następnego dnia, powoli dojeżdżam do miejscowości Barreal, przed kolejnym pustkowiem. Zatrzymałem się na chodniku, by trochę się rozejrzeć po witrynach. Zaczepił mnie starszy pan, po angielsku. Zapytał się czego poszukuję i jak się tutaj znalazłem. Trochę pogadaliśmy, zapytałem się skąd zna angielski, skoro nie jest to zbyt powszechna umiejętność. Wzięło mu się trochę na wspominki, urodził się w Chile, ale sporo podróżował. Dodał jeszcze pamiętne stwierdzenie „przyjeżdżali tutaj z Europy dokładnie tacy jak ty, wysocy z niebieskimi oczami”. Opowiedział też co gdzie znajdę i pożegnaliśmy się.
Uzupełniłem sakwy oraz kupiłem puszkę gazu do gotowania. Podjechałem jeszcze na obiad do bardzo przyjemnej włoskiej restauracji i powoli zebrałem się do wyjazdu z miasteczka. Jednak zaraz za rogatkami uderzył wiatr. Nie taki tam zefirek, tylko coś, co zmiata z drogi. Po przejechaniu paruset metrów pod to coś, zawróciłem i pchany wiatrem wróciłem na rogatki. Męczyć się z tym sensu nie było, maksimum co dało się przejechać w tych warunkach, to kilkadziesiąt kilometrów, przy niewspółmiernym wysiłku. Posiedziałem chwilę w cieniu, licząc na jakąś zmianę. Ta nie nastąpiła, także z żalem cofnąłem się do miasta i zajechałem na gminny kemping.

Całkiem przyjemny kemping miejski w Barreal. Dobra osłona od wiatru

Kempingi w Argentynie to ciekawa rzecz. Koszt jest śmieszny, rzędu kilkunastu złotych. Ten konkretny w Barreal wyróżnia się bardzo na plus. Pełny drzew teren, woda płynąca między nasadzeniami, basen. Cisza i spokój. Nie ma tego złego. Poleżałem, odpocząłem, zamiast siłować się z wiatrem. Następnego dnia było już spokojnie i mogłem z radością pojechać dalej.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.