Salar w porze deszczowej

Święta Bożego Narodzenia, pora deszczowa w pełni. Pora sprawdzić, czy jeszcze da się przejechać przez Salar de Uyuni.

Wyruszam późnym porankiem w pierwszy dzień świąt. Pora wywlec nieco przykurzone sakwy i rower. Żegnam się z resztą towarzystwa z Casa de Ciclistas i ruszam pierwszy raz wyładowanym rowerem na nowej piaście. Jedzie się super, bo centrum miasta w świąteczny poranek jest opustoszałe. Wjeżdżam na trasę szybkiego ruchu i rozpoczynam wspinaczkę w górę, do El Alto. Na chwilę się rozpogadza i mam okazję strzelić fotkę La Paz z kładki nad drogą.

La Paz jest cholernie duże

Dopiero teraz mogę popatrzeć jak duże i chaotycznie zabudowane jest to miasto. Żegnam się z nim i wjeżdżam w pierdolnik w El Alto. Tutaj ruch jest tylko trochę bardziej uporządkowany niż w ciągu tygodnia. W pobliżu innych dróg łączących przedmieścia z La Paz tworzą się korki, jak każdego dnia. Rowerem jednak da się to jakoś ominąć, częściowo jadąc po wertepach. Uhh, wyjazd był bolesny, wyjeżdżam na dwupasmówkę do Oruro.

Zaczynam zauważać dziwne zjawisko, być może związane ze świętami. Przy wsiach, wzdłuż drogi ustawiają się dzieciaki. Niektóre samochody zatrzymują się i z okien dają dzieciakom jakieś fanty. Byłoby to tylko niegroźne lokalne dziwactwo, gdyby nie to, że niektóre dzieciaki traktowały mnie jak kolejny pojazd do rabunku słodyczy. Stawanie rozkrokiem z rozłożonymi rękoma przed osakwionym rowerem nie jest zbyt mądre. Cóż, pozostało mocniej depnąć w pedały i pokazać uśmiech psychopaty jadąc prosto na nie. Chyba byłem przekonywujący, bo nikt nie zdecydował się na konfrontację i mogliśmy jedynie wymienić gesty oraz obelgi. Ależ ja gardzę takimi dzikimi zwyczajami.

Na noc pozostało zabunkrować się gdzieś z dala od zabudowań. Pole przy Patacamaya nadawało się do tego w sam raz. Następnego dnia wystarczyło wygrzebać się na główną drogę i kontynuować w miarę płaską drogę do Oruro.

Wzdłuż drogi nie ma zbyt wielu atrakcji, ale mija się kilka miejscowości, gdzie tworzą się mini punkty obsługi podróżnych. A to sklepik, wulkanizacja, jakiś barek. Koło południa zajeżdżam do jednego z takich miejsc na obiad. W samą porę, bo po paru minutach zaczęła się kompletna zlewa. Dokończyłem jedzenie i musiałem chwilę poczekać, aby dało się wyjść.

Dwupasmówka do Oruro. Największą zlewę przeczekuję w knajpie.

Miałem skończyć jazdę przed Oruro, ale przedmieścia są „nieciekawe”. Kolejne dzikie budowle powstają jak grzyby po deszczu. Szybkie zerknięcie w telefon pokazuje, że nocleg jest i za grosze, więc jadę do centrum miasta. Dojeżdżam tam już po zachodzie słońca.

Jest hostel, da radę zaparkować rower w korytarzu. Szybka kąpiel i można ruszyć na miasto coś zobaczyć i coś zjeść. Jestem przy głównej ulicy, ale ta nieco się zmniejszyła swoją szerokość. Po jednej stronie jest pełna straganów targu bożonarodzeniowego. Nie zmienia to faktu, że przez jej środek przebiegają tory kolejowe. Czynne i używane tory kolejowe. Można się więc poczuć jak na tych filmikach z Indii, gdzie ludzie zwijają się tuż przed przejazdem pociągu. W ciągu normalnego dnia w roku wygląda to jakoś tak.

Pomimo późnej pory, udaje się znaleźć działającą jadłodajnię, a nawet kupić piwo na wieczór. Jedyne co zaburza spokój, to gwizdek z pociągu, od wczesnych godzin rannych.

Pora ruszać dalej na południe, w stronę Uyuni, ale najpierw na zakupy. Jest tutaj ostatni duży market na mojej drodze. Wyjazd z Oruro jest z rana nieco karkołomny. Miasto sporo mniejsze, ale i tak zakorkowane. Wylotówka też jest słaba, bez pobocza. Na szczęście droga rozdziela się na dwie, jedna odnoga prowadzi do Sucre, a druga do Uyuni. Ruch w drugim kierunku jest o wiele mniejszy.

Zaraz za skrętem, jest małe miasteczko Machacamarca. Znajduje się tu muzeum kolejnictwa, ale ja zajeżdżam tylko po to, aby coś zjeść. Ląduje w barku przy rynku. Standardowo, pytam o „menu del dia” i szybko dostaję porcję z gara. Michę przynosi stara Indianka, która na przemian przygląda mi się z bardzo bliska i głośno się śmieje. Obstawiam, że rowerzyści tutaj nie zajeżdżają.

Droga w stronę Uyuni

Teraz mam długą drogę po płaskim, obok wyschniętego jeziora Poopo. Jest całkiem ciepło, ale burzowe chmury krążą po okolicy. Za Challapata robi się szybko ciemno, więc czym prędzej uciekam w bok i rozstawiam namiot. W samą porę, bo za chwilę przyłożyło gradem.

Rozbiłem się akurat przed burzą

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.