Rano znowu jest pogodnie, ale na szczytach wzgórz ciągle widzę białe placki. Wcinam śniadanie i ruszam na pustą drogę w kierunku Uyuni. Niebawem odbijam w bok, kierując się na północne krańce Salaru. O dziwo droga w tym kierunku jest asfaltowa.
Jest pierwszy podjazd! Wzgórze na tej płaskości zostało zagospodarowane na małe miasteczko z sanktuarium. Pielgrzymów nie ma i ogólnie to mało kto się kręci. Z jadłodajni zauważyłem tylko kuchnie „polowe”. Wyglądało to na tyle słabo, że nie ryzykowałem jedzenia i pojechałem dalej.
Tuż za wyjazdem z miasteczka zauważyłem przechodzącą burzę. Jednak warto coś zjeść, bo walka z wiatrem na głodniaka to słaby pomysł. Wsuwam puszkę z sakwy i gapię się na przechodzące opady.
Droga w dalszej części robi się nieco urozmaicona, ale pogoda ponownie się psuje. Czas założyć kurtkę. Na nocleg ląduję byle dalej i byle na jakimś małym pagórku, żeby namiot nie stał w błocie. Deszcz zacina, odpalam kuchenkę i oglądam zachód słońca zza chmur.
Rano już nie pada, ale niebo dalej ciemne. Kończę asfaltową drogę do małego miasteczka Salinas. Chwilę się kręcę dookoła rynku i w końcu zaczepiam sklepikarkę, żeby uzupełniła mi worek na wodę. Przyda się pełen, jadę na solnisko. Żeby znaleźć się na jego brzegu, mam jeszcze kawałeczek niezbyt równej drogi i kolejną burzę.
Na północnym brzegu znajduje się wulkan Tunupa, który trzeba objechać. Wybrałem tą krótszą wersję, ale tutaj trzeba kawałek podepchnąć. W końcu, ze wzgórza widzę białość. Wydaje się, że nie ma na niej wody.
W wiosce Tahua, przed wjechaniem na solnisko, wcinam ostatnie kalorie. Mam jeszcze czas do zachodu słońca, aby dojechać na którąś z wysp.
Wjechałem na białą płaskość. Jedzie się po tym dobrze, bo główne szlaki są wyrównane przez ciężarówki. Solnisko skraca dystans i jest równiejsze od każdej szutrowej drogi w okolicy. Poza szlakiem podskakuje się na wystających liniach, które wyznaczają płaty zastygłej soli. Jednak im dalej od brzegu, tym stopniowo pojawia się woda. Coraz więcej i więcej. Ubrałem się w ciuchy do jazdy w deszczu, ale to niewiele pomaga. Solanka chlapie radośnie we wszystkie strony, a tym czasem przede mną przetacza się kolejna burza. Nie jest do zbyt komfortowe dla psychiki, będąc jednym z bardziej wystających punktów w okolicy.
Już blisko do wyspy kaktusów. W końcu można chwilę obeschnąć. Na wyspie jest mini centrum turystyczne i kilka budynków. Mini muzeum, toalety, sklepik i punkt widokowy. O tej porze nikt się tu nie kręci. Chciałem rozstawiać się z namiotem przy parkingu, ale przyuważył mnie gość z obsługi. Na wyspie funkcjonuje takie coś, że jak dotrzesz tu siłą własnych mięśni, to masz nocleg w cenie wejściówki w jednym z nieużywanych pomieszczeń w muzeum. Wejściówka jest w cenie śmiesznej, także to bardzo dobre miejsce, aby nieco przeschnąć i opłukać sobie twarz z soli.